Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

ayahuascowy śpiew na grzybach

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
dawka heroiczna (w raporcie)
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
w raporcie
Wiek:
20 lat
Doświadczenie:
Łysiczki lancetowate kilkanaście razy, inne popularne substancje.

ayahuascowy śpiew na grzybach

"Z każdego drzewa tego ogrodu możesz jeść, Ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy tylko zjesz z niego, na pewno umrzesz." I Moj. 2: 16-17

Z perspektywy lat widzę jasno: decyzja o spożyciu wynikła ze znudzenia i próżności. Dzień czy dwa wcześniej uraczyłem się srogo gałką muszkatołową, zejście było niemiłosierne. Przy końcu wzraz ze Współtowarzyszem wypiliśmy po piwie, może dwóch. W końcu wpadłem na pomysł wspólnego tripu. Sięgnęłem po zapas suszonych grzybów zbieranych w ubiegłym sezonie 2008 roku.

Pora była późna, może przed północą. Przygotowania pokoju sprowadziły się do zapalenia świeczki, włączenia lampki, wybrania muzyki. Wszystko przebiegło w atmosferze miłego zniecierpliwienia. Grzyby paczkowane były w dużych woreczkach strunowych po sto sztuk. Dla siebie wybrałem największą porcję, niemal same przerośnięte łysice. Porcja dla Towarzysza była niewiele mniejsza. Niedługo potem przetarkowałem na sitku obydwie, rozsypałem do szklanych kubków, zrosiłem sokiem z cytryny i zaparzyłem jak herbatę - zalewając wrzątkiem.

Na dnie szklanek czekała papka nabrzmiałej wodą szarobrązowej masy. Napar odczekał około kwadransu nim został wypity. Zdawał się być lekko żółtawy, śladowo mętny. Wychylony duszkiem nie wzbudził wstrętu. Nie czułem grzyba, jedynie posmak cytryny. Towarzysz poskarżył się jednak na posmak grzybowy, na skrawki osiadające w ustach.

Ażeby umilić sobie czas i zająć usta czymś innym zapaliliśmy papierosa. Ja usadowiłem się wygodnie w fotelu, po uprzednim uruchomieniu w odtwarzaczu albumu "Ineffable Mysteries from Shpongleland". On zajął wersalkę. Tak oto w pełni gotowości, z optymistycznym nastawieniem, w narastającej relaksacji i rozluźnieniu wyczekiwaliśmy nadchodzącej przemiany. Rozmowa między nami stopniowo zgasła, pochłaniała nas muzyka. Wkradała się z wolna potrzeba wyciszenia. Otoczony kokonem prywatności poczułem się jakbym był tam naprawdę sam.

***

Widzę kolory obrzmiałe swoją istotą, blask skrzący w lichym oświetleniu, dźwięki słyszę wyostrzone. Zapominam o pokoiku, towarzyszu, wieczornej porze. Moją uwagę przykuwają kolejne utwory. Uczucie chłodu w ciele zmuszające mięśnie do drżenia taja stopniowo w narastającym komfortowym cieple. Błogość i miękkość fotela spowija ciało. "Dobrze mi" rozlewa się z głowy. Obserwacja własnego stanu przynosi zdziwienie. Kolejne takty niczym palce zręcznie operujące służebnym narzędziem - wizją - wyzwalają złożone kaskady eksplozji kwiecistych wzorów, tęczowych haftów wibrujących w rytmie muzyki.

Z kontemplacji wytrąca poczucie czasu. Jak dawno się zaczęło? Zdawało by się, że dawno, ale widok pokoju przypomina o całkiem niedawnej intoksykacji. Musiało zacząć się przed chwilą. Tradycyjnie wzrok potężnieje w postrzeganiu kolorów, kontrastów, kształtów, nieistniejących poruszeń. Upływ myśli przejżysty niczym górski strumień. Magiczna atmosfera zakrada się w przytulne cztery ściany. Zewsząd stroboskopowe nieomal migotanie i wędrówka pełzających po ścianie cieni targanych porywami rozedrganego płomienia świecy w żeliwnym świeczniku-kotwicy.

Brązowe ramy reprodukcji Rodziny Jezusa zawieszonej na przeciwko, pomarańczowe ściany, miodowy lakier drewnianych mebli - wszystkie okołożółte odcienie dominujące w pokoju ustępują przed złocistym blaskiem. Cały wygląda jak zapomniana komnata zrobiona ze szczerego złota. Wszystko ulega wykrzywieniom, rozjeżdża się pod dziwnymi kątami, wpasowuje w złotą fraktalną mozaikę rozlaną dookoła.

Pięknie. Tejemniczo. Groteskowo. Czysta słodycz istnienia przyprawiająca wszystko pozostałe wybucha w mym sercu gromką euforią. Jedna z tych chwil w życiu, gdy czuć radosne spełnienie, "w końcu" nasycenie, gdy już niczego więcej nie potrzeba.

Ciało mięknie, nabiera dziwnej, kubistycznej plastyczności. Oto na przykład ręka przed chwilą na oparciu fotela, teraz wyciągnięta na kilka metrów, ulatująca z wolna w złocisty, nieważki obłok. Twarz niczym zamieszana od niechcenia zupa w talerzu: oko zapadające się w dół, zjeżdzające na policzek i "poprawiane" co chwila usilnym zwróceniem na nie uwagi. Jama ustna i język przesunięte za podstawą nosa pod czołem.

W drugim pokoju śpi najdroższa mi Kobieta. Została uprzedzona o naszej eskapadzie. Czuję jej głowę opartą na piersi, jakby była tuż obok wtulana we mnie. Tym sposobem jakby towarzyszy mi. Tymczasem już nie tylko ręka, ale całe ciało paruje w nieważki, złocisty obłok wypełniający ciemną głębię pod zamkniętymi powiekami.

"Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo." Jana 1: 1

Niespodziewanie zacina się płyta w odtwarzaczu, zapowiadając "zwrot akcji". Niewiele mnie to teraz obchodzi, pozostaję więc w fotelu. Z muzyką, czy bez - i tak jest wystarczająco dobrze, by zaniechać jakiegokolwiek działania. Wsłuchany w ciszę przerywaną oddechem i rytmicznym trzaskiem wirującej nieprzerwanie płyty odpływam w cudowność.

Niepozorne zdarzenie okazuje się - podejrzewam - kluczowym tego wieczoru. Choć pozostaję w bezruchu, to tuż pod "powierzchnią" kotłuje się we mnie ogromne pobudzenie, aż do teraz nie znajdujące ujścia. Znajduje się w końcu samo. Poprzez usta i gardło dobywać poczynam akompaniament do trzasku wirującej płyty. Najpierw niemrawo, jakieś klekotanie, niby beatbox. Rozbudowuję kompozycję na kształt wznoszących się i opadających tonów. Naraz dzięki niezwykle rozwiniętej percepcji własnego ciała, skupionej na jamie ustnej i gardle, instynktownie wyczuwając ich złożoność uzyskuje w końcu autentyczny beatbox: do głównego wiodącego motywu wplatam kolejne równoległe "ścieżki" o różnorakim "syntetycznym" brzmieniu, jak bulgot, syczenie, klekotanie, "kwaśny" warkot itp.

Słowa nie oddają tego co zaczyna się tuż po wyłączeniu odtwarzacza. Rozpoczynam intensywne glosolalia, pozbawione jednak słów, pędzone narastającą ekstazą. Zatracam się w tym, zatracam kontrolę, popadam w trans. Nie dbam już o planowanie kolejnych etapów kompozycji, przychodzą same w pełni ukształtowane. "Pieśń" niesie się samoistnie, czuję się jak coś na wzór odtwarzacza płyt odczytującego zapis.

"Śpiew" generuje najniezwyklejsze wizje, jakie kiedykolwiek przyszło mi oglądać. Oglądam synchroniczny taniec geometrycznych, fraktalnych wzorów. Całość nabiera w końcu takiej intensywności, że nie można oddzielić tego co słyszalne, od tego co widzialne. Synestezja. Wizja w takim samym stopniu jest malowana dźwiękiem, co dźwięk dobywany z wizji. Dostrzegam ukrytą dotychczas akustyczną naturę rzeczywistości. Jako biologiczny komunikator potrafię przetworzyć to co widzialne, przestrzenne, barwne, obdarzone teksturami, ruchome - świat, na to co słyszalne, harmoniczne, rytmiczne - muzykę, i z powrotem. Oto śpiew-splot słyszalno-widzialnych wzorców-częstotliwości.

Wokół roztacza się gęsty busz, tętniący życiem i ruchem. Roślinopodobna mozaika wypełnia puste przestrzenie pokoju, sięgając i poza niego. W tej nieomal amazońskiej dziczy okazuję się papugą ociekającą jaskrawymi barwami, skrzeczącą donośnie. Z euforii "tańczę", tj. kiwam się i macham głową do rytmu siedząc w fotelu. "Śpiew" wciąż się niesie, tak głośny, że wtóruje mu pogłos echa odbitego od ścian. Widzę rzeczywistość jak widzi się nuty na pięciolinii, wyśpiewuję ją z siebie potwierdzając przy tym jej akustyczną naturę.

Nie ja tu jestem kompozytorem, nie ja byłem pierwszy, choć doskonale odtwarzam akt stworzenia. W ekstatycznym podziwie przyznaje prym Pierwszemu Kompozytorowi. Stół, meble, ściany, okna, ulica, jutrzejszy dzień, zamierzchłe historie - wszystko to na raz przed Nim ukazane - jak nuty przed muzykiem, wszystko to przez Niego od początku do końca zagrane, tak zmyślnie, że aż do teraz skrywające własną naturę. Pierwsze słowa Ewangelii Jana są teraz tak oczywiste, jakby były puszczeniem oczka do tych, którym owo rozeznanie o rzeczywistości się nadarzy.

Pieśń niesiona fraktalnym gąszczem stawia przed oczyma kolejne akustyczne krajobrazy. Widzialno-słyszalna struktura wykracza poza czas i przestrzeń. Odkrywam, jak miejsca i chwile istnieją w niej przenikając się nawzajem nałożone na siebie, zagnieżdżając w sobie. Falowanie na falowaniu. Interferencje. Nieopodal rozbrzmiewa szaman sprzed kilku tysięcy lat. Wiązki jego śpiewu niosą się ku mnie nad barierą czasoprzestrzennego oddzielenia. Za nim następni, z dali i bliska, z dawien i teraz. Ja ku nim, oni ku mnie i sobie ślą wiązki spójnego śpiewu, bębnienia, rytmu. Choć powierzchownie różna, bo widziana pod innym kątem, z nieco innej perspektywy, pieśń tego nieopodal i pozostałych to wciąż ta sama w swej naturze pieśń, z pomocą której i ja tutaj wkroczyłem. Spotykają się w niej wszystkie miejsca i chwile. Spotykamy się w niej wszyscy, cała wspólnota wszystkich szamanów jacy kiedykolwiek żyli i żyć będą. Spotykamy się w niej na transcendentalne świętowanie, zerwawszy z oczu zasłony pozornej oddzielności, odległości, historii.

W dźwięk dobywający się z ust wplatają się słowa spoza moich intencji. Fragmenty, powtarzające się sylaby, wypowiedzi takie jak "odwieczna komunikacja". Użyczone komuś nadają przekaz wychwycony z falowego oceanu. Przekaz przechodzi w "bulgot". Zdania są płynne, przelewane raz w przód, raz w tył, jak dowolnie manipulowane nagranie na taśmie, rozbryzgujące się w krople i ściekające kałuże.

Na raz zamieram w ciszy obeswłasnowolniony energetyczną kipielą w ciele. Słyszę w czaszce trzepot, przypominający na przykład ten słyszany w uszach przy ziewaniu lub w trakcie gwałtownego wznoszenia - przy przyjeździe w góry lub podobno w trakcie lotu samolotem. Trzepot przepływający gdzieś głęboko w jamach głowy rozchodzi się po ciele. Trwa nieprzerwanie, co różni go od tego towarzyszącego ziewaniu, pulsuje rytmiczne, szybko i intensywnie. Staje się falowaniem samej przytomności między rozbudzoniem, poczuciem własnego istnienia, a pustym mrokiem pozbawionym świadomych rozróżnień. Wznawiając śpiew przystępuje do swoistego autoeksperymentu nad falową naturą przytomności, zyskuję kontrolę nad tajemniczym trzepotem. Doświadczam interferencji i rezonansu przytomności, jej wzmacniania i wygaszania. Zapomniane wokalne misterium jawi się jako prastara, szamańska technologia podróży kosmicznych rodem z buszu, wiodąc holograficznym włóknem życia poprzez wszystkie organiczne królestwa, plecionym na wzór niebiańskiej tęczy w każdym gatunku, populacji, organizmie.

"A gdy ich wyprowadzili poza miasto, rzekł jeden: Ratuj się, bo chodzi o życie twoje; nie oglądaj się za siebie i nie zatrzymuj się w całym tym okręgu; uchodź w góry, abyś nie zginął." I Moj. 19: 17

Ostatecznie opuszczam człowieczy byt. Pozostawiam cielesność usadowioną w fotelu. Oddalam się. Wznoszony ku górze rozbrzmiewam harmonicznymi tonami. Rezonuję na wielu oktawach złocistego fraktalnego obłoku. Brzmieć będe na wieki. Wlewa się we mnie pobożne uczucie uwielbienia i zachwytu, przynosi spokój i ukojenie, przyzywa wiekową mądrość. Płonę od środka jednostajnym blaskiem na wskroś przejrzystego mu ciała. Jest całkiem namacalny, fizyczny - rozświetla błękitnie pokój, emanuje na zewnątrz. Zwraca uwagę przechodniów pod oknami. Przyciągnie ich tutaj. Przybędą za nimi pielgrzymi z całego świata, nęceni blaskiem, ustawią kolejką w oczekiwaniu na błogosławieństwa. Będe je im udzielać, radzić, uzdrawiać, czynić cuda. Jestem kimś na wzór indyjskich avadhutów, tym któremu zrealizowawszy swoją prawdziwą naturę nie pozostało nic innego jak nieść i rozdawać Światło. Osiągnąwszy mistrzostwo samego siebie przyjmuję zaszczytną rolę wyznaczoną przez los.

Tak oto "lot" o charakterze transu południowoamerykańskiego szamana ujeżdżającego duchową papugę zmienił się w "lot" o charakterze samadhi indyjskiego świętego ujeżdżającego krystaliczne światło. Gdzieniegdzie wśród psychodelicznych gąszczy, jak drapieżcy zaczajeni w zaroślach, niepokojem zdradzają swoją obecność nieprzychylne ludziom duchowe byty - demony. Umykają jednak zetknąwszy się z moim majestatem.

Złota dźwięczna tęcza okazuje się gościnna niczym rodzinny dom. Uosobiony zew wolności zaprasza ochoczo. Nie stawiam oporu, przeciwnie - przyzwalam by wsysało głębiej. Dociera do mnie, jak chlust wody cucającej z głębokiego snu - to nirwana. Doświadczam wyzwolenia z odwiecznej, niezmiennej gry sekwencyjnych form nazywanych biegiem życia, kołowrotem żywotów. Transformuję w anielską istotę o ciele z rozszerzających się pól rezonansowych niesionych fraktalnym gąszczem. Jak wielu ludzi tego dostąpiło? Ilu na przestrzeni historii zostało wskazanych przez czas i okoliczności? To się nadarza. O takich jak ja wołały wielkie religie i pomniejsze rytuały wszystkich zakątków świata i epok, mity i legendy. To święte. Nie ma we mnie ni krzty wahania. Cóż to za problem, zostawić wszystko, opuścić na zawsze. Spoglądam jeszcze w dół, lub oglądam za siebie, jakby na pożegnanie, bo po raz ostatni: małe mieszkanie, codzienne życie, ciało w fotelu, Kobieta i nienarodzone dziecko w pokoju obok...

Kobieta! DZIECKO!! Stój! Zostaw mnie! Jak to odkręcić? Jak to powstrzymać? Nie mogę, nie chcę, jeszcze nie teraz. Zapieram się lecz opór na nic. Wciąga mnie głębiej, odrywa mocniej, a ja przerażony szamoczę się pośród rozbitej percepcji. Szukam sposobu złożenia na powrót obrazu codzienności. Upatruje choć jej cienia, choć skrawka, którego mógłbym się złapać, kurczowo przytrzymać. Gmatwanina doznań poczyna wrzeć podsycona mym lękiem, wyrzuca na pierwszy plan przeróżne obawy, jak ta, że na zawsze pozostanę zawieszonym między światami, a moje opustoszałe ciało zaprowadzą do psychiatryka, gdzie po latach dokona żywota.

Padam na kolana przed fotelem i złożywszy dłonie przystępuje do błagalnej modlitwy ku Panu. Nieprzychylne istoty powracają nabrawszy mocy. Wyczuwam je na obrzeżach pokoju i widzę jako zmianę w roziskrzonych spektralnych wzorach, sposobie ich drżenia. Jakbym widział poruszenie zarośli zapowiadające niechybne ujawnienie się drapieżnika. Odpieranie ataku nie przychodzi już z taką łatwością jak poprzednio. Kosztuje wiele wysiłku i rozpaczy, nim błagania ku Bogu przynoszą skutek.

Rozpoznaje w kłębowisku tajemniczo znajomą woń. Nie przypominam sobie jej znaczenia, czuję jedynie, że przed czymś pilnie ostrzega. W końcu powraca wspomnienie: jako dziecko wyszliśmy z matką z mieszkania na wiele godzin, gdy wróciliśmy zastaliśmy siwy dym i smród. Okazało się, że matula zostawiła czajnik na zapalonej kuchence, woda zdążyła wyparować, a plastikowa rączka stopiła się i z wolna zwęglała. Czy to ten zapach? Podrywam się z fotela i rzucam biegusiem do kuchni tuż obok.

Zapalam światło. Wzrok porażony opalizującą bielą ukazuje pomieszczenie, dziwnie sterylne, opustoszałe, obce. Kształty wyposażenia, lodówki, podłogi, ścian, zlewu, gazówki rozchodzą się odrażająco jak targane instynktem deliryczne robactwo uciekające w szczeliny. Tu jednak wszystko zamiera wrogo w dziwnych pozach, powykręcane, połamane, wykrzywione, powyginane. Obrzmiałe realnością urojenia wskakują na swoje miejsca, dociera do mnie co zrobiłem: musiałem zostawić odkręcony gaz, gdy tuż po intoksykacji odpalałem papierosa od kuchenki. Z wolna parujący metan właśnie nas zabija, gdy odurzeni grzybem nie rozpoznajemy charakterystycznego zapachu i objawów niedotlenienia. Badam gazówkę, z trudem przyglądam się kurkom nie mogąc ustalić, czy faktycznie są poprzekręcane, czy to efekt zniekształconej percepcji. Z nienacka uderzają mnie jak obuchem siekiery fale zamroczenia, nieomal odbierając przytomność. Niedotlenienie. Czy to koniec?

Zrywam się w akcie desperacji pozostawiając powykrzywiane na wszystkie strony kurki palników kuchenki gazowej. Dopadam okna, z trudem otwieram. Biegne od jednego pokoju do drugiego jak oszalały otworzyć i tam, wpuścić jak najwięcej powietrza, zaalarmować Dziewczynę pogrążoną we śnie. Przytłacza mnie moja bezradność i wstyd, nie tylko przed nią, ale i przed tymi tłumami gapiów pod oknami przyciągniętymi niedawnym blaskiem bijącym ode mnie. Tłumacząc kobiecie zagrożenie godzę się na to, że tamci z ulicy i sąsiedzi muszą wszystko doskonale słyszeć i zaraz przybędą służby ratunkowe, policja.

Jednak Dziewczynie nic nie jest. Upewnia się w sytuacji, sprawdza gazówkę - zupełnie nietkniętą, pomaga ogarnąć z oknami, uspokaja, każe nam wreszcie zdenerwowana natychmiast kłaść się spać. Z wymuszonym spokojem, wraz z Towarzyszem - jej bratem pokornie spełniamy nakaz. Kładziemy się więc we trójkę na jednym łóżku, on po jednej stronie, ja po drugiej - na brzegu, a ona po środku. Zapada cisza, pozorny spokój. Zdają się być pogrążeni we śnie. Jedynie we mnie narasta gmatwanina.

"I wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłoku z mocą i wielką chwałą." Łuk. 21: 27

Głucha cisza przynosi nieco błogiego wytchnienia. W cimni pod powiekami niczym w podziemnej grocie z przepływu spektralnego światła wyłaniają się kształty. Wychylone poza fizyczność wszechświata super-zmysły ukazują jego i pozostałych prabudulec: bryły geometryczne zadane różnymi typami geometrii. Przenikają siebie wzajemnie, zarazem pozostają pojedyńcze i konkretne, tunelują w kolejne kształty. Najmniejsze porcje, piksele wszechświatów. Brany? Struny? Topologie?

Codzienna rzeczywistość zdaje się zaledwie malunkiem na utkanym z ukrytego porządku wszechrzeczy płótnie, splecionym wielowymiarowo z wielobarwnej, świetlanej nici, jakby pajęczyny rozwieszonej we wszystkich kierunkach, monotonnie ukazującej wciąż ten sam wzór. Swoim stanem spowodowałem jego rozdarcie. Widzę jasno jak rozchodzi się otworem pełnym chaotycznego drżenia uwolnionych nici. Nie ma sposobu by to powstrzymać. Koniec Świata znany z proroctw za moją sprawą właśnie staje się faktem.

Wszystko okazuje się zaplanowane, wydarzenia spasowane do siebie, cały kołowrót historii przęgnie tkaninę ku ostatecznemu zniszczeniu. Spełniłem rolę mitycznego Shivy, apokaliptycznego Abaddona. Oto przeciętny ćpun, popchnięty stosownie przez los, biorąc grzyby "przypadkiem" doprowadza do końca świata, prowokuje Ostateczne, które i tak okazuje się nieuniknionym.

Mój umysł jako dekoder fizycznej dotychczas rzeczywistości odsłania wszystkim oczom jej zakodowaną naturę. Ekspansja odszyfrowanej plątaniny pochłania sobą coraz więcej ze świata. Nic już nie powstrzyma Anioła Zagłady. Rozpędzony tańcem wirów, ich echem przetacza się się nieustępliwie przez rzeczywistość. Otwarcie oczu nie przynosi ulgi - przeciwnie - ukazuje pokój rozsypującym się w spektralne wzory. Bardzo bym chciał móc to powstrzymać, zostaje jedynie bezsilna żałość. Z desperacji podrywam się kilkakrotnie w klęczki na podłogę przed łóżkiem, odmawiam żarliwie w panice "Ojcze nasz" widząc jak codzienność życia, zwyczajność bycia człowiekiem oddalają się, bezpowrotnie zostają odebrane.

Co mam zrobić? - nie godzę się z losem, to zbyt wielkie, zbyt okrutne. "Zapytaj McKennę" - słyszę odpowiedź mieszkańców Ukrytego Porządku, a może to inny rodzaj komunikacji. Dlaczego McKennę? Wokół skrzące się transformacje geometryczne, świdrujące w siebie, orbitujące nawzajem wzory, a kilkadziesiąt metrów fraktalnej iteracji stąd w głąb czy w zwyż psychodelicznych zaświatów, majaczą mckennie wspomnienia, mckennia osobowość, mckennia obecność. Czmycha gdzieś pośród gąszcza żaluzji pozostałych obecności.

Niepokoje się coraz bardziej, gubię wątek, co się dzieje?! Dlaczego fizycznie, skoro brałem substancje działającą psychicznie? Coś się stało, ale skąd? Na granicy Szwajcarii i Francji Wielki Zderzacz Hadronów w CERN dopiął celu. Wysokoenergetyczna kolizja - metoda na drodze poznania - przemieniła olbrzymią porcyjkę energii w niewiarygodnie gęstą masę. Fizycy pomylili się, wyprodukowana czarna dziura nie wyparowała, runęła rozdarciem materii ku środku ciężkości planety. Przypadkowy eksperyment stał się nieprzypadkowym, tagnicznym ukoronowaniem historii ludzkiej ciekawości.

Dlaczego jeszcze żyjemy? Dlaczego nic nie płonie, nie tonie, nie obraca w gruz, skoro cały glob zapada się w sobie, kolapsuje ku wnętrzu? Zarazem wszystko ku sobie upada, spotyka się, i kompresuje jedno w drugie. Krystalizuje horyzont zdarzeń, ta sfera jakiej niezdolne przekroczyć nawet wieczne światło. Rzeczywistość nie przepada, przeciwnie - odnajduje w nowych realiach. Rzeczy tu są przed rozkładem jak i po, fakty na równi z fantazjami, fizyczne okazuje się mentalnym, pomyślane materialnym. Przemiana wszystkiego nie jest przemianą, jest nieuniknionym niezmiennym. Stary trójwymiarowy porządek zanurzony w czasie ustąpił pod presją potężnego ciążenia porządkowi nowemu, krystalicznemu i niezniszczalnemu jak diament powstały z węgla pod ziemią. Moment Końca Świata zakonserwuje wiecznością sam siebie.

Już nie tylko rzeczy zdradzają bezwzględny ruch ku osobliwemu wnętrzu czarnej dziury, ale też same zdarzenia z przestrzeni dziejów, chwile i miejsca - ku urzeczywistnieniu Ostatecznego. Nic nigdy doprawdy nie działo się z przypadku w przypadek, wszystko dąży ku Końcowi. Czas dawniej płynący leniwie szeroką rzeką, teraz jako wąski, rwący strumień spłynie spiralnym wirem w bezczasową otchłań, a każdy z nas zachowa siebie na zawsze takim, jakim wkroczył w Wieczne.

Natrętne wspomnienia siebie i własnego paskudego nastawienia z ostatnich tygodni powracają z pamięci jak żywe. Chronologia ukazuje drogę ku Rozwiązaniu. Z niezadowolenia, niedoceniania, zniechęcenia, bezsensu wkroczę już za chwilę w nieustanne "sam na sam" z sumieniem, by wiecznie żałować. Pamiętam, czas zdawał się od dawna coraz bardziej przyspieszać. Przyspieszał tak w ciągu lat, pędził ostatnimi miesiącami, w minionych tygodniach już rwał. Zagarniał. I tak było jeszcze dawniej, cywilizacje powstawały i upadały, gatunki urozmaicały, pokolenia pięły ku górze, a wszystko to szykowało Dzień Sądu. Czas jest elastyczny, jak z gumy - im bliżej jego końca tym mocniej rozciągany, aż rozciągnięcie bierze górę, zdradza w coraz krótszych odstępach coraz większą głębie. Każda kolejna chwila coraz dłużej upływa, coraz więcej sobą niesie, aż urwie się, zerwie sam czas.

I miejsca, przestrzeni coraz mniej. Tonące w pomniejszaniu procesy upraszczają się, złożone mechanizmy zapadają w sobie. Rozciągła symetria dualizmów budujących świat składa bieguny przeciwieństw na wzór złożonych skrzydeł papierowych motyli zamieszkujących skrzydła następnych. Lewe odchodzi w prawe, górne w dolne, zewnętrzne w węwnętrzne, upalne w mroźne, jasne w ciemne, następne w poprzednie... I tak od zawsze, coraz intensywniej, tak jak z einsteinowskim czasem i przestrzenią, grawitacją i czasoprzestrzenią, energią i masą, z kwantową falą i korpuskułą, przyczyną i skutkiem... Pośród narastającego trzepotu motylich skrzydeł anihilują kolejne elektrony i protony, bieguny magnesów, materia i antymateria...

W tym szaleńczym zwijaniu ze sceny dekoracji Umysłu i ciało oswobadza się z oddzielności od drugiego ciała. Długie łańcuchy DNA wywinięte, uwolnione z komórek na zewnątrz na wzór długich falujących rzęs plączą się z łańcuchami DNA kobiety z przeciwka. Przeciwne dziedziczne cechy, jak kobiecość, a męskość, spotykają się z sobą, spoczywają w sobie wzajemnie i znoszą. Podobnie genomy poszczególnych gatunków, gromad, królestw i typów wreszcie. Nie unikam tego i ja wobec Kobiety, tożsamość "mnie" ginie w niej. Wpadamy w matnię drugiego jak w sieci, plączemy w sobie nawzajem, plączą się moje i jej myśli, reakcje, a kiedy rzucając niespokojnie targana tym przerażającym wrażeniem przebudza na łóżku splatają się i słowa. Staje się nią, a ona mną, to ja się rzucam w niej jako ona, to ja szepczę jej głosem obawy. Właściwie zawsze tak było, choć dopiero teraz to widać i czuć. Rozpoznaję wielką, wspaniałą tajemnicę. Już nie tylko nią jestem, nie tylko w niej się odnajduję, ale i w Towarzyszu, i w sąsiadach, przechodniach spod okien, narodach, rasach. Jeden "ja" mieszka w każdym człowieku, jeden "ja" w tym uczestniczy. Kiedykolwiek, gdziekolwiek kogoś spotykałem - siebie spotykałem.

McKenna jak i Majowie pomylili się obstawiając późniejszą datę. To nie 21. grudnia 2012 roku. Dzień Sądu - to dziś. Już tylko chwile dłużące się w milionolecia dzielą od zapowiadanego powrótu Pana na Ziemię. Już wyłania się ze swymi zastępami na potężniejącym obłoku. Nic i nikt nie umknie, przed Nim się nie skryje. Odsłonięty jestem nie tylko świadkom spod okien, ale całej ludzkości i Bogu, niczego o sobie nie mogąc zataić. Niczym przed ławą przysięgłych, nagi na wskroś, pogrążam się w skomlącej rozpaczy niosąc tę najwstydliwszą, najboleśniejszą myśl, że to wszystko moja wina, wina najcięższa, wina przeciwko sobie, wina przeciwko ludziom. Jestem im wrzodem, najgorszym ciężarem, zdrajcą. Jakżesz mnie nienawidzą, jakżesz to czuję przeokrutnie wyraźnie będąc wszak w każdym z nich.

Pan spogląda na ludzkość, wgląda też we mnie. Czas na Sąd, gdy nagle nieoczekiwanie dostaję od Niego propozycję, jedną jedyną szansę dla ratunku całej ludzkości, całego świata. Jedynym wyjściem jest droga przebaczającej ofiary, musiał bym tropem Jezusa Chrystusa ponieść śmierć za grzechy wszystkich, wcielić się w rolę zbawiciela, lecz w przeciwieństwie do niego już nigdy nie zostać wskrzeszonym, kara musiała by być wieczna. Oto jest cena - ja sam. Nie ma większego ciężaru, boleści. Wymaga największej, bo heroicznej kondycji, największego poświęcenia, miłości i przebaczenia. Zbyt wiele to dla mnie. Nie potrafię się ofiarować, jestem tylko przerażonym tchórzem kurczowo wczepionym w siebie, siebie pragnącym zachować. Nie chcę umierać! Jak oni mnie nienawidzą, przeklinają, linczują po wielokroć w brutalności serc.

"Jam jest alfa i omega, początek i koniec." Obj. Jana 21: 6

Maszyna rzeczywistości nieruchomieje wraz z czasem. Nastaje Piekło, dosłowne - termiczne oblekające skórę okropnie parzącym wiśniowym żarem i popiołem, choć nigdy jej nie trawiące, oraz duchowe zamykające w beznadziei ostatniej myśli, w nieznośnej obecności samego siebie. To już na zawsze, wiecznie na tym łóżku, sam na sam z sumieniem, palącą winą, jedną jedyną nieskończoną chwilą, odrzucony przez ludzi i Boga, nagi na wskroś. Wśród ciemności nieprzemijającej nocy szaleje nieprzerwanie pożoga nie spalająca jednak niczego. Ludzkość mnie depczą, kopie, bije, morduje. Powinienem był nigdy nie nadejść, nie urodzić się. Krzyk mej żałości niesie się echem, przetacza przez ludzi. Pragnę opoki, zrozumienia, lecz nie znajduję w nikim. Jestem im torturą. Ze wstrętem mnie odrzucają, rozkazują milczeć, zamilknąć na wieki, zasnąć, odejść, przestać już istnieć.

Układam się jak na wieczny sen, choć spania nigdy nie będzie, jak na odpoczynek, choć nie jest pisany. Oto bezczasowość, każda chwila w każdej się mieści, po każdej i przed każdą nastaje każda inna, nastaje ona sama. Oto pozaprzestrzenność, każde miejsce na każde inne stoi otworem, w samym sobie sie zamyka. Oto zabrakło czasu i przestrzeni. Oto jest Jedno. Oto jest Wszystko. Oto Początak i Koniec. Nieskończony szlak zdarzeń, cała Historia, od zarania dziejów aż po kres świata staje i gaśnie jak błyskawica nie trwając nawet mgnienia oka. Mnogością swych chwil i miejsc, niezgłębioną bezkresną wiecznością w tej jednej bezczasowej, pozaprzestrzennej chwili się mieści. od Edenu i pierwszej ludzkiej pary, od pierwszej komórki i Wielkiego Wybuchu, porzez tułaczkę ludzkości po świecie, ewolucję życia, ucieczkę galaktyk aż po Kres - wszystko to naraz! wszystko to tutaj! już dokonane, choć dokonujące się. I w każdej chwili, każdym miejscu z osobna tak doskonale odbite, że wciąż to samo Jedno, Całe, Pełne, Niepodzielone. Jak lustrzane Drzewo Świata, Słup czy Góra Kosmiczna ukazujące tylko samo siebie, ukazujące Wszystko.

Przeminęła już wieczność piekła, dostarczając wystarczającej, bo nieskończonej kary, pokóty. Tryby z wolna ruszają swym dawnym, zwyczajnym biegiem. Rozbita osobowość składa na powrót. Wciąż gniecie mnie nieopisana bezradność, wstyd przed ludzkością, że przez nieodpowiedzialną zabawę dokonałem rzeczy ostatecznych i nie potrafiłem przynieść ratunku, ponieść konsenkwencji, naprawić błędu. Wszystkim już odpuszczone, świat czas znów zacząć. Jak będe zdolny dalej pozostawać między ludźmi, patrzeć im w oczy? Wszyscy dostępują ulgi, mi wciąż nie jest dane. Błagam więc całego zgromadzenia o zmowę, aby wszyscy przed sobą, przede mną udawali, że niczego nie było, abyśmy żyli jak dawniej. Z początkiem nowego dnia Bóg wznowił świat.

***

Nim w końcu udało mi się zasnąć Kobieta i Towarzysz obudzili się. Próbowałem z nimi rozmawiać, choć nie wiedziałem o czym mam mówić, tyle tego było, ja sam czułem się morderczo wypruty, jedyne więc co usłyszeli ode mnie to nieskładny bełkot i przekleństwa. Przekonany o autentyczności minionych zdarzeń, o tym, że Sąd był wszystkich udziałem unikałem ich wzroku. Przekonanie nie mijało miesiącami, choć jakoś z tym żyłem, z początku nieswojo odnajdując się między ludźmi. Czułem się osaczony zewsząd zmową milczenia. Doświadczenie integrowałem latami, integruje je chyba do dziś. Wciąż dziwne rzeczy działy się przez lata z poczuciem czasu, znów przyspieszał, zrywał się, odnajdywałem codziennego siebie w bezczasowości. Podobnie codziennego siebie zdarzało się odnaleść w każdej istocie. Zasnąłem, a tryby zaczęły kręcić się w drugą stronę.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
20 lat
Set and setting: 
w raporcie
Ocena: 
Doświadczenie: 
Łysiczki lancetowate kilkanaście razy, inne popularne substancje.
Dawkowanie: 
dawka heroiczna (w raporcie)

Odpowiedzi

Miałem podobnie kiedyś po LSD. Dostałem pod koniec tripa po dupie za to, że wkroczyłem w rejony, do których nie byłem gotów wejść. Ty nie byłeś gotowy wyrzec siebie i potem przyszły negatywy, a tam dokąd dotarłeś, to juz jest poziom bezosobowej jaźni i nie można sobie tam tam bezkarnie latać, nie będąc na to gotowym. Z psychodelikami trzeba uważać, nie tylko z ilością ale też z kim, gdzie i w jakim klimacie się to zażywa. Najlepiej pod opieką PRAWDZIWEGO szamana lub osoby o czystym duchu. ŚWIETNY OPIS!  Pozdrawiam!

fenomenalny tripraport!

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media