Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

tragiczne zakwaszenie

detale

Substancja wiodąca:
Chemia:
Dawkowanie:
Dwa kartony 25I, nie wiem ile substancji mogły zawierać
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Patrz: TR
Wiek:
18 lat
Doświadczenie:
Marihuana, Amfetamina (kilka razy), 25D-NBOMe

raporty madeoftree

tragiczne zakwaszenie

Słowem wstępu
Źródło zapisu moich wspomnień w postaci niniejszego raportu ma swą genezę w wydarzeniach sprzed roku - o ile dobrze pamiętam, był to chyba maj anno domini 2013. Uczestnicy to ja - Sędziwy Sęp (lat wtedy 18), dwóch kumpli - Szaman (lat wtedy również 18) i Szakal (20 lat), oraz kumpela, która tego dnia łask psychodelii nie doświadczała, w dodatku rychło się z nią pożegnaliśmy, nie stanowi więc istotnego elementu dla historii. Męska część wesołej kompanii raczyła się tego popołudnia związkiem 25I-NBOMe w ilościach następujących (brak danych o ilości w miligramach, za chwilę dowiecie się dlaczego): Szaman - 3 kartoniki, ja - 2, Szakal zaś 1 (było to jego dziewicze spojrzenie na świat leżący poza drzwiami percepcji).
To psychodeliczne doświadczenie wspominam w znacznej części jako kompletną katastrofę. Częściowo, bo choć miejscami miałem bardzo przyjemne momenty, kiedy trwając w pluszowym błogostanie rozpływałem się wręcz przy muzyce, mocniej w mej pamięci zapisała się negatywna część tripa. Czarne, chińskie karły, kolor doskonałości i wszechrzeczy, wywracanie się na lewą stronę - to wszystko postaram się opisać najdokładniej jak tylko potrafię, choć wydaje się być to dość karkołomnym przedsięwzięciem. Może być chaotycznie, niespójnie, chronologia zdarzeń może zostać naruszona. Najlepiej przypominam sobie bowiem przysłaniający pole widzenia ogromny fraktal symbolizujący wszystko, co w naszym wszechświecie się znajduje, znajdowało i znajdować będzie, a nawet więcej.

Trochę o Set&Setting
W pierwszej fazie tripa, która nie była jeszcze zabarwiona fenyletyloaminą, nasza wesoła kompania ruszyła do położonego na obrzeżach miasta domu Szakala, który oddalony jest od mojego miejsca zamieszkania o kilka kilometrów. Wtedy zwykliśmy żartować, że Szakal jest szlachcicem mieszkającym w swym dworku na prowincji, podczas gdy ja, mieszczanin, gnieżdżę się w zgiełku i brudzie - w rzeczywistości ja również w centrum nie mieszkam, a położenie naszych domów określiłbym raczej jako "leżące na dwóch końcach miasta", przy czym słowo "miasto" użyte jest tu nieco na wyrost.

Aglomeracja, w której wówczas dane mi było mieszkać to mieścinka licząca sobie mniej niż dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Starsze budynki pamiętają jeszcze czasy przed drugą wojną światową, a gdyby pokusić się o drobiazgowość, pierwsze zabudowania, od których notabene wywodzi się nazwa miejscowości wspomniane zostały w kronikach jeszcze pod koniec wieku XVI. Rozwój "Miasta Emerytów", jak określił je mój nauczyciel historii, związany jest ściśle z Zakładem, który w czasach swej świetności zatrudniał znaczną część mieszkańców. Obecnie Zakład to w większości położony wśród lasów opuszczony kompleks pełen walących się i zarastających jeżynami budynków,
niszczejących coraz bardziej z każdym rokiem.

Kilkadziesiąt lat temu nie brakowało tu również kilku atrakcji turystycznych - między innymi niedużego zalewu (zwanego przez lokalsów po prostu "Stawem") z drewnianymi pomostami uczęszczanymi dziś głównie przez wagarującą młodzież gimnazjalną, wypożyczalnią kajaków i rowerów wodnych, placem zabaw oraz cieszącą się popularnością mimo zakazu kąpieli dziką plażą. Druga "nielegalna atrakcja" to niewysoka tama, z pomocą której reguluje się poziom wody w Stawie. Za małolata podziwiało się starszych chłopaków, którzy byli na tyle odważni, by skakać do wody z jej szczytu.

Na samego tripa zapatrywałem się pozytywnie i z ogromną chęcią, podsycaną dodatkowo psychodelicznymi opowieściami Szamana o jego własnych przeżyciach, którymi karmił moją wyobraźnię przez cały dzień. Jako że otwarcie drzwi percepcji udało mi się znakomicie, i w związku z tym bardzo chciałem ponownie poczuć uderzenie młota psychodelii w ramach przypomnienia sobie mojego pierwszego tripa, nie przewidywałem porażki. W dodatku był z nami Szakal, obecny podczas mojej dziewiczej wędrówki w ukryte obszary własnej świadomości - chciałem, by i on poczuł, zobaczył i doznał tego samego co ja. Któż nie lubi wprowadzać przyjaciół w te klimaty?

Nim przejdę do właściwej części TR, pora wspomnieć jeszcze raz o moich towarzyszach-psychonautach.
Szaman to twardo zaprawiony w ciężkich bojach podróżnik, który od momentu skosztowania swoich pierwszych grzybów do dnia dzisiejszego przeżył niezliczoną wręcz ilość tripów i przygód z pokaźną listą środków psychoaktywnych (głównie z trawą przepaloną w objętości przekraczającej ludzkie pojmowanie oraz psychodelikami - pochłonięte przez niego ilości kwasu należy chyba liczyć w setkach gramów). Inicjator mojego pierwszego kontaktu z psychodelią. Gość lubiący popisywać się swoją rozległą wiedzą na temat wszelkiej maści substancji, ich działania, metodami na zbicie lub
podkręcenie fazy... chodząca encyklopedia dragów, doświadczony przewodnik tripów i poszukiwacz mocnych psychodelicznych wrażeń.

Szakal - człowiek, który w temacie dobrej zabawy ma nieco bardziej konserwatywne poglądy aniżeli Szaman. Browarek w plenerze lub w domu, towarzyskie posiedzenie przy filmie, flaszka od święta. Nie gardzi gibonem, wręcz przeciwnie, ściąga chmury z chęcią nie mniejszą niż regularni jaracze, choć rzadko bywa inicjatorem przysłowiowej "zbitki na sztukę". Propozycji niedużej kreski z etylofenidatu również nie odmawia. Kumpel od czasów gimnazjalnych, z którym dość szybko załapałem wspólny język z racji podobnych zainteresowań. Chłop ambitny, potrafiący używać mózgu. W trakcie dyskusji lubi rzucić śmieszną, acz błyskotliwą i trafną uwagą. Osoba otwarta na kontakty z innymi i łatwo nawiązująca nowe znajomości. Na moje pytanie dlaczego właściwie zdecydował się na tripa, odpowiedział: "Bo przyszedłeś i zapytałeś, czy wrzucam kwacha" - idealny kandydat na psychonautę.

Tyle w temacie tworzenia tła do mej opowieści - rozpisałem się o mych rodzinnych stronach więcej niż powinienem był poświęcić na to miejsca. Mam jednak nadzieję że wprowadzenie to nie znuży potencjalnych czytelników niniejszego raportu oraz nie wpłynie negatywnie na ocenę tekstu.

Szaman, jako inicjator całego przedsięwzięcia zaopatrzył nas w środki odurzające w postaci blottera w twarze Beatlesów z "Sierżanta Pieprza". Wydrukowany był na grubym papierze technicznym (!!!) nasączonym 25I-NBOMe, który kilka godzin wcześniej miałem okazję kroić gilotyną do papieru. Tusz nieco rozmył się podczas nasączania arkusza w roztworze alkoholu i PiKHALowego psychodeliku, twarze Czwórki z Liverpoolu były więc niewyraźne. Pełna profeska. Zgodziłem się na przyjęcie na dziąsło dwóch kartoników (prawdopodobnie były to kwadraty z Ringo), ufając doświadczeniu Szamana. "Przecież nie dałbym ci ilości, która byłaby dla ciebie niebezpieczna" - tak przekonywał mnie o swojej nieomylności, toteż po dotarciu przez naszą (jeszcze) czteroosobową grupę do majątku imć Szakala, nasz przewodnik Szaman rozdał karty, które bez wahania umieściliśmy na dziąsłach.

T:0.00 Gorzki smak "Skłodowskiej" jest niemal nie do zniesienia, uczucie pieczenia w jamie ustnej kojarzy mi się z lizaniem styków baterii dziewięciowoltowej (później odkryłem "wypalony" i spuchnięty kwadracik na wewnętrznej stronie górnej wargi). Możemy rozwalić się na kanapie i wpatrywać się w ekran monitora, oglądając głupoty w internecie i oczekując pierwszych oznak działania "wcierającej się" substancji. W tak zwanym międzyczasie Koleżanka informuje nas jednak o pociągu, na który niebawem będzie się wybierać. Zgadzamy się ją odprowadzić. Trochę krzyżuje to nasze plany tripowania "na insajdzie" dopóki tylko mamy wolny kwadrat, ale koncepcja wybrania się na (długi) spacer nie wydaje się być zła. Wracając do właściwej części historii, siadamy na Szakalowej kanapie i czekamy na powiew psychodelii.

T:+0.15-0.30 Następuje on szybciej i jest mocniejszy, niż się tego spodziewam. Nasz gospodarz dla zabicia czasu raczy nas wideorecenzją gry "Postal" autorstwa Klocucha. Z początku bawi mnie seans, kiedy jednak młody recenzent-sadysta zabiera się za oddawanie moczu na przechodniów i odcinanie ich głów za pomocą łopaty, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Nie jestem wrażliwy na elementy gore w grach komputerowych, jednak tym razem jstem wyjądkowo uczulony na przemoc - zaczynam czuć błogość, a Postal niszczy trochę klimat.
- Stary, weź to wyłącz - proponuje któryś z kanapowiczów. Klocuch znika.

Po zajrzeniu w kilka innych zakątków internetu proponuję, by posłuchać muzyki - "The Maria Dimension" autorstwa Legendary Pink Dots, album, który kilka godzin wcześniej umilał nam spacer po terenie Zakładu. Znalezienie Dotsów w internecie sprawia nam trochę problemu (raczej z przyczyn technicznych niż z powodu nasilającego się działania 25I), toteż podpinam swój telefon do stojących na biurku głośników. Muzyka przemawia. Po jakichś dwudziestu minutach od aplikacji kartonów zaczynam wsiąkać w kanapę. Pulsujący rytm wprawia mnie we wzniosły nastrój, duchowe uniesienie. W pokoju robi się jaśniej, wszystkie barwy stają się żywsze. Wiszący na ścianie w antyramie kolorowy plakat przedstawiający Batmana i superłotrów z uniwersum DC zdaje się być pokryty barwnikami fluorescencyjnymi. Po dłuższej chwili wpatrywania się weń, plakat wypływa z antyramy i unosi przed nią - ta z kolei zagłębia się być zagłębiona w ścianie, jakby była w nią wmurowana albo znajdowała się w sąsiednim pomieszczeniu. Zwracam na to uwagę towarzyszom podróży, jednak z moich ust wydobył się prawdopodobnie bezładny bełkot. Szakal kiwa z politowaniem głową. Zauważam, że raz po raz zerka to na mnie, to na Szamana siedzących na kanapie, jakby wypatrując na naszych twarzach jakichkolwiek oznak odchyłów od normalności. On sam zdaje się być kompletnie niewzruszony działaniem kwasu - czy raczej jego brakiem, jak wynika z jego późniejszej relacji.

Zerkam w lewo; Szaman spoczywa w pozycji półleżącej na kanapie, oddycha płytko, głowa opada mu na ramię. Czoło zmarszczone, usta otwarte, a policzki zaczerwienione jak w gorączce.

- Ej, stary! - szturcham go. - Żyjesz?
- Bodyload... - odpowiada niewyraźnie i podnosi się.
Proponuje wyjście na papierosa na balkon. Zgadzam się, gdyż wzmianka o bodyloadzie budzi we mnie poczucie nieznośnego dyskomfortu. Czuję go w takim natężeniu po raz pierwszy, toteż nie mam pojęcia jak poradzić sobie z tą dokuczliwą sensacją. Mięśnie brzucha mam spięte, czuję narastający niepokój, jakby miało się wydarzyć coś wielkiego i niekoniecznie dobrego. W niemożliwym do wyrażenia słowami stresie wychodzę na balkon.

T:~+0.45 Siąpi drobny deszczyk, który przyjemnie studzi moją głowę. Ustawiam się tak, by wiatr nie niósł papierosowego dymu w moją stronę. Drażni on mój zmysł węchu, dodatkowo pobudzony przez działanie kwasu. Kręci mi się w głowie. Siadam pod ścianą. Nie wiedzieć kiedy Szaman kończy papierosa. A może dwa? Namawia mnie teraz do wejścia do domu. Wracamy do środka. Żeby wrócić do pokoju Szakala, należy przejść przez sąsiedni pokój. Dywan, który leży w pomieszczeniu na podłodze pochłania mnie do tego stopnia, że odpływam.
- Stary, co jest? - z podróży wgłąb kolistego wzoru na dywanie wyrywa mnie głos Szakala, który również postanawia do nas dołączyć. Najwyraźniej nie może nadziwić się widokowi człowieka, który przygarbiony wytrzeszcza swoje patrzały w dywan.
- Fajny masz dywan - odpowiadam z błogim uśmiechem na twarzy.

Wracamy do pokoju Szakala. Koleżanka obwieszcza, że jeśli chce zdążyć na pociąg, to nastała pora na ruszenie się z domu.

T:+1.00 Przeskok. Jesteśmy w drodze, jeszcze nieopodal domu Szakala. Maszerujemy w stronę dworca chodnikiem znikającym pod warstwą szmaragdowozielonej trawy wylewającej się spod ogrodzeń mijanych gospodarstw. Widok ten przypomina mi film "Blob" (horror z lat '50 o zielonej galarecie pochłaniającej ludzi). Piasek na chodniku układa się w fantazyjne spirale, widzę w nich rozgwiazdy, muszle morskich ślimaków, trylobity... wszystko skamieniałe, jak eksponaty muzealne w kawałku wapiennej skały. Spoglądam na koszulę idącego przede mną Szamana - kwiaty nadrukowane na materiale układają się w znajomy kształt. Śmieję się w głos. Widzę twarz Nicolasa Cage'a na powierzchni koszuli! Nicolas Cage jest jednak wierzchołkiem góry lodowej, bowiem z włókien materiału zaczynają powoli wyrastać fraktale. Uderza mnie ich mnogość - nigdy wcześniej nie miałem okazji wpatrywać się w tak drobne szczegóły podczas psychodelicznej podróży. We fraktalach jest wszystko, zdają się być nośnikiem każdej możliwej wiedzy, wystarczy tylko poczekać na odpowiedni moment, kiedy ramię fraktalu przypominające płatek kwiatu znajduje się odpowiednio blisko, sięgnąć i...
- To ty chyba jakiś naćpany jesteś! - Żartuje Szakal.

Jego głos otrzeźwił mnie, poczułem się jak wyrwany z głębokiego snu. Zaczynam nieco obawiać się o mój stan. Skoro teraz odpływam wpatrując się w koszulę idącego przede mną człowieka, to co będzie później? Zatrzymam się na przejściu dla pieszych, bo spodobają mi się dwa światła pędzące w moją stronę?

Chyba milczymy. Rozmyślam o dzisiejszych wydarzeniach. Cofam się w czasie, przypominając sobie przebieg całego dnia. Szakalowe włości, Zakład, siekanie blottera, dom... co robiłem w domu? Nic nie pamiętam. Jedyne co zostawiło w mojej pamięci ślad na tyle wyraźny bym mógł sobie przypomnieć szczegóły to film, który oglądała moja siostra przed wyjściem - "Zatoichi". Wspomninie aktorów w jedwabnych, złoto-zielono-czarnych chińskich "kieckach" rozbudza moją wyobraźnię. (kolorystyka i wzornictwo w zdobieniach tego buta mniej więcej się zgadza z obrazem stroju, który pojawił się w mojej głowie, jednak w mojej fantazji pierwsze skrzypce grał sraczkowato-zielony, następnie złoto jako kolor meandrycznych zdobień, najmniej zaś było czerni:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/7f/Qing_Dynasty_Shoe_of_... ).

W zamyśleniu unoszę nieco wzrok. Idziemy teraz chodnikiem wzdłuż wysokiej skarpy rzadko porośniętej trawą, drzewami i krzewami, która wydaje mi się być skrajnie stromym urwiskiem. Światła przejeżdżających samochodów lśnią mdłymi, opalizującymi kolorami tęczy jak masa perłowa. Im bliżej znajduje się samochód, tym bardziej "syntetyczne" wydawało się wielobarwne światło. Dźwięk silnika zapętla się w głowie i zniekształca, jak sprzężenie zbyt przesterowanego gitarowego wzmacniacza.

Przede mną materializuje się mały łysy człowieczek o pomarszczonej jak suszona śliwka twarzy ciemnej jak u Murzynka, a ubrany jest w tradycyjny chiński strój, który przed chwilą sobie wyobraziłem. Stoi tylko naprzeciw mnie i uśmiecha się złośliwie, mrużąc swoje skośne oczka. Błyskawicznie sięga za plecy, a następnie wyciąga w moją stronę krawat. Szykowny i elegancki. Szyk i elegancja - powtarzam w myślach. Słowa odbijają się echem po wnętrzu mojej czaszki. Wyobrażam sobie, że mam taki krawat zawiązany na szyi. Nieświadomie sięgam dłonią i poprawiam wyimaginowany element ubioru. Karzeł błyskawicznie wskakuje na wzniesienie. Między drzewkami jest ich znacznie więcej. Wszyscy zachowują się tak samo - marszczą w złośliwych uśmiechach swoje czarne twarze i mrowią się wręcz wokoło - niektórzy schodzą na chodnik, inni nawet na ulicę.

Śmieję się histerycznie.
- Dlaczego widzę chińskie... czarne... karły?! - pytam krztusząc się ze śmiechu. Nie pamiętam jak zareagowali realni znajomi, ale prawdopodobnie tylko wyśmiali moich urojonych towarzyszy. Karły znikają.

Przechodzimy przez ulicę. Z naprzeciwka nadchodzi dwójka ludzi. Postrzegam ich jako członków jakiegoś wrogiego plemienia, napotkanych podczas wędrówki przez pustkowie. Jesteśmy przecież pierwotnymi ludźmi wędrującymi do miejsca jakiegoś pradawnego, zapomnianego już dziś kultu. Choć wiem, że to tylko wymysł mojego skwaszonego umysłu i mam świadomość, że jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, traktuję całą sprawę śmiertelnie poważnie - trzeba chronić kobietę, która maszeruje razem z nami. Czując napięcie narastające w miarę zbliżania się do dwóch piechurów, przyspieszam nico kroku, by zrównać się ze swymi współplemieńcami, poczuć pewność siebie, dodać sobie i innym otuchy.
- Czujecie to napięcie mięśni? - pytam.
- O czym ty gadasz?! - odpowiada ktoś sprowadzając mnie na ziemię i ujarzmiając rozbuchaną wyobraźnię. Przechodnie okazują się być się parą chuderlawych chłopaczków w wieku gimnazjalnym.

Docieramy do zakrętu, gdzie postanawiamy pożegnać się z Koleżanką - do dworca jest jeszcze kawałek drogi, Szaman jednak radzi rozdzielić się przed wyjściem na główną ulicę miasta. Łapię się przeciąganiem do przesady momentu rozstania rozmową. Zniecierpliwieni kompani coraz dobitniej dają do zrozumienia, że pora zawracać.
- We can't stop here; this is the mosquitoes' country! - rzuca Szaman, odganiając się od komarów, które podczas postoju atakują całą chmarą, najwyraźniej rozochocone spadkiem temperatury o zmierzchu.
- Nie, tak nie można - mówię i twardo trwając w postanowieniu bezpiecznego odprowadzenia niewiasty do celu ruszam w stronę dworca.
- Wracajcie do domu, niedługo do was dołączę - dodaję jeszcze machając Szakalowi i Szamanowi na pożegnanie. Nie było to przejawem rozsądku, o czym miałem przekonać się za chwilę. Całe szczęście, że moi kompani byli na tyle ogarniętymi ludźmi, żeby ruszyć za mną. Myślę, że właśnie wtedy uratowali tripa - w końcu mogło być ekstremalnie źle, skończyło się trochę lepiej.

T:~+1.40 Wychodzimy na główną ulicę miasta, na tzw. "deptak" (w rzeczywistości jest to po prostu szeroki chodnik, w godzinach szczytu mocno eksploatowany przez mieszkańców). Światła latarni ulicznych pulsują setkami kolorów, mam trudności z poruszaniem się po linii prostej. Kierunek obieram tylko dzięki moim towarzyszom. Przechodzimy przez ulicę. Jesteśmy prawie u celu. Na stację kolejową wtacza się pociąg. Z daleka widzę jak malutkie figurki ludzi znikają we wnętrzach wagonów. W pogłębiającej się ciemności wyglądają jak płaskie, dwuwymiarowe sylwetki. Obraz zaczyna klatkować. Podmuch psychodelicznego wiatru jest tak silny, że wydaje się szarpać konturami budynków, drzew, słupów trakcyjnych. Mam wrażenie, że wszystko zbudowane jest z piasku, a drobinki rzeczywistości ulatują na wietrze. Liście drzew fraktalizują się, ich krawędzie są hiperostre. Wspinamy się po niewysokim wzniesieniu, na którym znajduje się dworzec.

Mniej więcej wtedy zaczyna robić się dla mnie naprawdę nieprzyjemnie. Do mojego gwałconego psychodelikiem mózgu wdziera się paranoja. A co jeśli zobaczy mnie ktoś ze znajomych? Zorientuje się, że coś jest ze mną nie tak? Co jeśli moja matka wyszła na zakupy i wracając ze sklepu spotkamy się z nią? Dowie się że "ćpię", wieść rozniesie się po całej rodzinie. Opadnę na dno, a za sobą pociągnę moich przyjaciół, do których ludzie również poprzyklejają sobie etykietki ćpunów...Pociąg rusza z miejsca, przejeżdża kilka metrów a następnie zatrzymuje się. W drzwiach jednego z wagonów stoi kontuktor, czy raczej jego czarna sylwetka na tle żółtego prostokąta światła. Patrzy na nas. Widząc grupę osób, które według niego chcą jeszcze zabrać się w podróż zatrzymuje pociąg poprzez nadanie komunikatu przez radio. Nie, to niemożliwe, jesteśmy jeszcze za daleko, by można nas było uznać za spóźnionych pasażerów. Konduktor widzi, że coś jest ze mną nie tak. Chwieję się, moi kompani holują mnie, gdyż nie jestem w stanie iść o własnych siłach. Konduktor zaraz wezwie pomoc. Postanawiam zapytać bardziej ogarnięte osoby o ocenę sytuacji.
- Konduktor zatrzymał pociąg, bo chce nam coś powiedzieć? - nie mam zielonego pojęcia, dlaczego sformułowałem swoje pytanie właśnie w taki sposób. Szakal ciśnie bekę, reakcji Szamana i Koleżanki nie pamiętam. Uspokojono mnie, że pociąg rusza właśnie z miejsca i jest to najzwyklejsza rzecz, którą pociągi robią na stacjach kolejowych. Nikt nie wzywa pomocy, nikt nie pokazuje nas palcem, nie wyzywa od ćpunów. Wcale nie zachowuję się dziwnie, nie idę krzywo, nikt nie musi mnie nieść - wszystko było wytworem mojej wyobraźni. Teraz wiem, że jest to paranoja pod tytułem "ONI Wiedzą".
Następuje krótki powrót do rzeczywistości.

Skręcamy w kierunku ławeczek skrytych pod plastikowym zadaszeniem i rozbijamy tam obozowisko w oczekiwaniu na pociąg. Szaman patrzy mi w oczy.

- Ale masz gały rozjebane! - Ocenia. Nigdy nie silił się na wyszukane słownictwo kiedy opisywał czyjś stan po dragach. Naprzeciwko nas, po drugiej stronie torów siedzi jakiś człowiek. Staram się unikać kontaktu wzrokowego z nim ze względu na wspomniane wyżej "skrajnie rozszerzone źrenice". Wyciągam telefon w celu zajęcia czymś myśli - gierką, czytaniem starych SMSów, przeglądaniem zasobów karty pamięci. Bezskutecznie. Sam widok mojej tapety sprawia, że odpadam, staję się warzywem, które nie potrafi powiedzieć jak się nazywa. Na wyświetlaczu telefonu znajduje się bowiem
zdjęcie obrazu namalowanego przez Szamana - twarz Alberta Hofmanna w tęczowym wirze kolorów. Chcę, żeby ktoś włączył muzykę - to nic, że jesteśmy w miejscu publicznym, muszę zająć czymś myśli.
Podaję telefon Szamanowi.
- Zrób to. Uwolnij miliony elektronów, wpraw w ruch miliardy kwantów... - mówię.
Nie ogarnął o co mi chodzi, nie rozumiem dlaczego. Zrezygnowany chowam telefon.

Czekamy w milczeniu. Czas dłuży się niemiłosiernie. Wraca paranoja. Z nerwów dostaję szczękościsku, doznaję uczucia "szorstkich zębów" - po kwasie zawsze mam wrażenie, że ich powierzchnia jest jak drobnoziarnisty papier ścierny. Robi mi się niedobrze. Ziewaniem staram się rozciągnąć mięśnie i ścięgna twarzy, nudności nieco słabną - do dziś stosuję ziewanie jako spradzoną metodę na takie urojone dolegliwości.

Po drugiej stronie torów znajduje się nieduży park. Ścieżką poruszają się dwie lub trzy sylwetki ludzi. Z daleka dostrzegam ich wytrzeszczone oczy wpatrzone w nas. Oni wiedzą, że braliśmy kwas. Znów jest mi niedobrze, wstrząsają mną torsje. Osuwam się z siedzenia, ląduję na bruku. Przechodzi obok nas jakiś człowiek rozmawiający przez telefon. Słyszę wyraźnie słowa kierowane do rozmówcy, w jego głosie brzmi niepokój.
- Słuchaj, będzie potrzebny samochód, kolega się tu źle poczuł, możesz przyjechać?...

"Kolega" - czyli ja. Jestem w opłakanym stanie. Leżę w pozycji embrionalnej pod ławkami na dworcu, zaraz pewnie obrzygam sobie całe ubranie. Moi znajomi patrzą bezradnie i czekają na pomoc. Oczyma wyobraźni widzę już jak to będzie: zapakują mnie w samochód, zawiozą do szpitala. W międzyczasie ktoś zadzwoni do mojej matki, która będzie patrzeć bezradnie na swojego ućpanego jak dzika świnia syna, jak lekarz zachodzi w głowę co mi się właściwie stało, jak podają mi jakieś środki na uspokojenie.
- Takiego przypału sobie najebać... - wyrwało mi się.
- Jakiego przypału, o czym ty mówisz? - słyszę obok siebie.
Widzę zdziwioną twarz Szakala. Siedzę na ławce na dworcu. Czekamy na przyjazd pociągu. Każdy zapatrzony jest w swoją fazę. Człowiek z telefonem rzeczywiście przechodził obok nas, jednak jedyne co wydobyło się z jego ust w stronę aparatu to pojedyncze "Tak".

- Montujcie coś, panowie - mówię, starając się nawiązać z kimś werbalny kontakt. Szakal zwraca uwagę na matematyczny wzór matymatyczny napisany na półprzeźroczystej ścianie wiaty, w której siedzieliśmy. Nigdy nie byłem geniuszem matematycznym, ale w wielomianie coś mi nie pasowało. Słuszne były moje kontemplacje - później dowiedziałem się, że moi znajomi rozmyślnie nasmarowali wielomian z błędem. Wzór pochłonął moją uwagę na tyle, że byłem w stanie bez napadów paranoi doczekać do przyjazdu pociągu.

T:~+2.10 Żegnamy się z Koleżanką, tym razem ostatni raz. Wsiada do pociągu i wygląda przez okno. Machamy na pożegnanie. Jej twarz Wydaje się być upiornie wykrzywioną, demoniczną maską. Machamy. Wieje wiatr psychodelii, rozwiewa piaskowe kontury ulotnej rzeczywistości. Oglądam tę scenę jak na fotografii wykonanej w sepii. Nie, na monochromatycznym wyświetlaczu o herbacianym zabarwieniu. Obraz znowu klatkuje, teraz wręcz obserwuję powolny pokaz slajdów zmieniających się średnio dwa razy na sekundę. Rozstanie, pożegnanie, rozłąka - kołacze się w mojej głowie. Robi się trochę smutno. Stoimy i machamy. Pociąg nie rusza. Oczekiwanie staje się uciążliwe, czas jest morderczo
rozciągnięty.
Torturę przerywa Szaman.
- Dobra, chodźcie, bo patrzy się jakby bułkę chciała.
Parskamy śmiechem.

Odwracamy się i schodzimy ze wzniesienia, aby ruszyć skrytym w cieniu drzew chodnikiem wiodącym przez park. Przejeżdżające biegnącą wzdłuż obranej przez nas drogi główną ulicą miasta samochody mnożą się w oczach - zamiast dwóch mijających się wozów widzę gigantyczny korek. Silniki samochodów brzmią upiornie, ich warkot zapętla się, znowu słyszę sprzężenie. Światła mnie oślepiają, mam wrażenie, jakby ktoś świecił mi silną latarką prosto w oczy. Szakal z Szamanem rozmawiają o czymś. Zauważam, że kiedy odpowiednio mocno się skupię, potrafię rozróżnić część słów, które wypowiadają. Czasem wtrącam jakieś bezsensowne zdanie do dyskusji. Mam wrażenie, że moi towarzysze patrzą na mnie jak na kompletnego idiotę. Wprawia mnie to w irytację; jestem na kwasie, mam prawo zachowywać się jak warzywo, nie ma się z czego śmiać. Cisnę bekę sam z siebie.

Znowu trafiam w psychiczny dołek. Dookoła tłum ludzi, dziesiątki par oczu wpatrzonych w mój zgrzany, naćpany ryj. Zaczyna być źle. Informuję o tym kompanów. Dowiaduję się, że w najbliższej okolicy nikogo nie ma. Wiadomość ta dociera do mojego mózgu baaardzo powoli. Analizuję wypowiedziane do mnie słowa. Ich sens uderza mnie z całą mocą. Symbolicznie widzę siebie i swoich kolegów na ogromnym, pustym placu widzianym z lotu ptaka.
- Czy tu naprawdę *NIKOGO* nie ma?! - pytam z niedowierzaniem. Dostaję odpowiedź twierdzącą. Jestem przerażony ogromem własnej paranoi. Boję się, że za którymś razem zagłębię się w swoje urojenia tak bardzo, że zostawią rysę na mojej psychice i towarzyszyć mi będą nawet po wytrzeźwieniu.

Przechodzimy na drugą stronę ulicy. Mijamy kościół i wchodzimy w wąską, pokrytą mocno zniszczoną betonową kostką uliczkę. Na parkingu koło kościoła mrowią się ludzie. Zgromadzenie wiernych? Widzę tłum moherowych babć z płóciennymi torbami na zakupy. Pytam kumpli o to dziwne znawisko. Nie pamiętam co odpowiedzieli. Założę się, że jakaś starowinka wracała po prostu wieczorem ze sklepu, a kiedy przecinała parking w celu skrócenia sobie drogi zwielokrotniła mi się w oczach. Nieważne, baby z torbami zniknęły, podobnie jak czarne karły podczas naszej wędrówki na dworzec.

Przemieszczamy się ciemną ulicą, oświetloną na niektórych odcinkach skąpo rozmieszczonymi latarniami. Na jej końcu majaczy kanciasta sylwetka zaparkowanego na poboczu autobusu. Droga ciągnie się w nieskończoność. Im dłużej maszerujemy, tym gorzej się czuję. Znowu dopada mnie psychoza. Stojące przy ulicy jednorodzinne chałupki zmieniają się w nawiedzone domy, rozdziawiające na nas czarne otworamy pustych ram okiennych. Za ogrodzeniami czają się postacie złowrogich mieszkańców upiornych domów - czarne sylwetki starszych, zdeformowanych jakąś chorobą ludzi uzbrojonych w łopaty i grabie. Tym razem chyba mam świadomość, że to tylko efekt wizualny - nie schizuję, idę tylko przed siebie, tępo wpatrzony w autobus. Mam wrażenie, że odległy koniec ulicy oddala się od nas. Później zdefiniowałem to zjawisko jako wrażenie cofania się z zoomującą kamerą - bliskie obiekty znikają z kadru wskutek wydłużania ogniskowej obiektywu i zawężania pola widzenia, odległe zaś stają się mniej szczegółowe, perspektywa spłaszcza się w wyniku powiększenia.

- Nie macie wrażenia, że ten autobus jest coraz dalej? Idziemy i idziemy, a on ani trochę się nie przybliża - zauważa jeden z moich kompanów.
- Mam to samo, właśnie miałem o tym mówić - odpowiada drugi.
- Noo... - tyle jestem w stanie wypowiedzieć.

Przeskok. Minęliśmy już zagajnik czarnych karłów. Maszerujemy wzdłuż zarośniętego zielskiem bagna. Szakal machał ręką przed swoją twarzą, chcąc nacieszyć się wizualnymi aspektami tripa. Chwyciłem go za rękę i kazałem przestać. Światło latarni przebijające się przez liście rzucało na chodnik nieduże, złote plamy o kształcie, który wspominam teraz jako "bananowaty". Miałem wrażenie, że idziemy przez ciemny las, a drogę oświetla nam jedynie prześwitujący między gęsto rosnącymi gałęziami czerwony księżyc. Drażniąca woń bagiennego zielska przypominała mdły smród gnijących owoców.

Przeskok. Jesteśmy jakieś sto metrów dalej. Gadam do siebie, do kumpli, w przestrzeń. Widzę peleton kolarzy na ulicy. Wsteczne światła rowerów widowiskowo skupiają się w jedno. Coś pięknego! Wyciągam dłoń i staram się palcem wskazującym i kciukiem uchwycić oddalające się światełko, paradoksalnie jarzące się coraz mocniejszym blaskiem. Czuję, że zawarty jest w nim jakaś głębszy sens, jakaś odwieczna tajemnica istnienia wszechrzeczy, którą mam poznać już niebawem, już za chwilę, to tylko moment, dosłownie ułamki sekund. Wyciągam dłoń dalej i przyspieszam. Rowerzysta prawdopodobnie znika z pola widzenia, boskie światło gaśnie.

Zmiana kanału. Idziemy do celu. Jaki jest cel? Czyż nie jest nim osiągnięcie błogości, nirwany? Idziemy na tripa! Przed moimi oczami staje zielona łąka, uderza zapach kwiecia. Nad głową świeci słońce, wraz z nami maszeruje tłum hippisów. Chcę łapać kumpli za ręce i biec na łąkę. Moje myśli znajdują odzwierciedlenie w OEVach, w których na chwilę się zatracam. Pole widzenia przesłania mi fraktal, którego najdrobniejsze elementy współpracują ze sobą, by stworzyć obraz zniewalającego piękna.
- Wszyscy razem, jak korporacyjne ścierwa! - mówię do siebie. Dociera do mnie sens tych słów. Łapię chwilowego bad-tripa. Czuję strach przed skończeniem jako korpo-śmieć, pracujący po kilkanaście godzin dziennie w miejscu, którego nienawidzi, wykonujący powtarzalną robotę.
- Najgorsze fobie... - wyrywa się z moich ust.

Idący obok mnie Szaman wyplątuje swoją dłoń z mojego uścisku.
- Tak to iść nie będziemy, bo zaraz dresy okrzykną nas pedałami i dostaniemy wpierdol... ale tak możemy iść! - zarzuca mi dłoń na ramię.
Radość - mam kumpli, z którymi... idę. Czego chcieć więcej? "Jedność" - słyszę w głowie. Dochodzę do wniosku, że mogę żyć w najgorszych warunkach, wykonywać nawet najbardziej niewdzięczną pracę, jeśli mam swoich prawdziwych "czarnuchów", przyjaciół, ziomków, bratnie dusze - określenie nie miało znaczenia. Był to właśnie jeden z niewielu momentów niniejszego tripa, kiedy byłem naprawdę wysoko i czerpałem z tego radość.

Sytuacja diametralnie zmienia się kilka chwil później, kiedy mija nas radiowóz. Zaczynam wpadać w panikę. Wyglądamy na naćpanych, czy po prostu pijanych ziomeczków wracających z melanżu? Docieramy do skrzyżowania. Radiowóz stoi na skrzyżowaniu, czekając na możliwość wykonania skrętu w lewo. Przechodzimy przez ulicę. Mijając parking koło sklepu spożywczo-monopolowego drogę zajeżdża nam samochód. Błyskają niebieskie światła, jęczy żałośnie syrena. "Jesteśmy w dupie" - myślę sobie. Drzwi wehikułu otwierają się. Ze środka wysiada policjant i zaczyna kierować się w naszą stronę.
Przystanąłem. Na usta cisną mi się jakieś słowa mające załagodzić sytuację. Już mam pytać: "Czy jest jakiś problem, panie władzo?" kiedy orientuję się, że elementy układanki nie pasują do siebie. Dlaczego uznałem człowieka w kombinezonie roboczym za policjanta, dźwięk uruchamianego auto-alarmu za syrenę radiowozu, a światła ksenonowe za policyjny kogut? Odpowiedź zostawiła nieduży, spuchnięty kwadracik na moim dziąśle.

Mężczyzna mija mnie bez słowa. Nie wyobrażam sobie, co zrobiłbym na jego miejscu - wyobraźcie sobie, że wysiadacie z samochodu pod sklepem, zmęczeni po całym dniu malowania garażu/ściany domu/czegokolwiek, kiedy nagle staje przed Wami jakiś człowiek. Nie mówi nic, stoi tylko bez ruchu, świecąc źrenicami o średnicy pięciozłotówek wpatrując się w Was beznamiętnie. Mam nadzieję, że nie był to nikt znajomy.
Jeśli zaś o moich znajomych chodzi, byli jakieś 10 metrów dalej kiedy zauważyli że nie ma mnie obok. Szakal wyrywa mnie z głębokiej zadumy szarpnięciem za ramię. Tłumaczę, że wydawało mi się że widzę policjanta, który do nas wysiada.

- Stary, to był koleś w kombinezonie roboczym! Przyjechał do sklepu po robocie kupić coś na kolację! - uświadamia mnie Szaman.
- Słyszałem syrenę!
- To autoalarm.
Kompletny mindfuck.

+3.00 Przeskok. Znajdujemy się u Szakala. Znów siedzimy na kanapie gapiąc się w ekran komputera.
Oglądamy koncert Jimiego Hendriksa "Rainbow Bridge". Mamy jeszcze dużo czasu do powrotu Szakalowej mamy.
Seans się rozpoczyna. Wybrzmiewa utwór "Pali Gap". Rozpływam się wręcz w tej ciepłej i miękkiej zupie pozytywnych emocji. Z ekranu machają do mnie maszerujący na koncert Jimiego hippisi - roześmiani, pełni radości. W oczach stają mi łzy wzruszenia. Ci ludzie pozbawieni są negatywnych uczuć, nie potrzebują niczego poza sobą nawzajem. Chcę iść z nimi, przyłączyć się do pochodu, rozmawiać, śmiać się, przytulać wszystkie napotkane osoby. Totalna beztroska, pokój, miłość,
muzyka! Czego chcieć więcej? Czy w ogóle potrzeba czegoś więcej, by czuć się spełnionym? Dlaczego świat nie może tak wyglądać? Co trzyma ludzi w ich ciasnych bańkach fałszywego pojmowania rzeczywistości? Co powstrzymuje nas przed życiem w pokoju z bliźnimi? Jak w ogóle można być na kogoś złym, gniewać się za rzeczy kompletnie pozbawione dla nas znaczenia? Czy pieniądze i inne dobra materialne nie są nam zbędne? Czy nie przeszkadzają nam w życiu w jedności z naturą, której częścią jednak jesteśmy?

Koniec "Pali Gap", hippisi docierają na koncert. Jimi wchodzi na scenę, zaczyna się "Fire". Brzmienie gitary jest niesamowite. Hendrix, mistrz wiosła jak nikt operuje kaczką, jak i samym instrumentem. Miota się jak prorok w religijnym transie. Prorok psychodelii, który za drzwi percepcji zaglądał już tyle razy, że poruszał się po wnętrzu swego umysłu z dziecinną łatwością. Za pomocą swojej gry przekazuje słuchaczom - wyznawcom to, czego tam doznał.
Pozwolę sobie pominąć opisy wszystkich utworów z koncertu - nie ma to znaczenia, przedłużyłoby tylko TR o zbędne w moim mniemaniu opisy.

Znów czuję się źle.
- Panowie, chyba będę rzygał...
- Dobra, tylko nie po nas - Szakala nie opuszcza poczucie humoru.
Po chwili jednak nudności mijają. Kładę się z powrotem na kanapie. Leżę kilka minut, w ciągu których jednak znów się nasilają.
- Nie rzygać po was? - pytam poważnie i ruszam do łazienki. Z rzygania oczywiście nic nie wychodzi, za to wsłuchuję się znów w Hendrixa do tego stopnia, że kiedy towarzystwo zagląda do łazienki by ocenić mój stan, zastają mnie zwieszającego się nad Wielkim Uchem z błogim uśmiechem na twarzy. Podnoszę się i zabieram za obsługę skomplikowanego urządzenia sanitarnego, jakim jest umywalka. Odkręcam jeden kran - leje się woda. Drugi - więcej wody. Ciśnienie jest tak duże, że woda pryska na moje ubranie. Szakal pyta co próbuję zrobić. Nie potrafię sprecyzować swoich planów odnośnie kranu, rozkładam bezradnie ręce. Gospodarz spina się trochę, gdyż jest święcie przekonany że coś zepsułem. Zakręca wodę.
- Co ty właściwie chciałeś zrobić? - pyta mnie ponownie.
- Odkręcić zimną.
- To masz - wykonuje prosty ruch ręką. To wszystko, zimna płynie.

Obmywam twarz, czuję się nieco lepiej. Wracam do pokoju. Cisza. Internet nie działa, Rainbow Bridge na youtubie przestaje się buforować. Bez muzyki znów zaczynam schizować. Kręcę sie po pokoju. Szaman siedzi przy komputerze, Szakal krząta się po domu. Mam wrażenie, że mijają całe godziny, lata, wieki, wieczności, a nasza sytuacja nie zmienia się ani trochę. Ja schizuję, reszta towarzystwa zajmuje się swoimi sprawami. Siadam na kanapie. Zaczynam bić się po twarzy w celu odzyskania przytomności umysłu. Trochę pomaga, choć nie podoba mi się ta praktyka. Szakal grozi, że jeśli nie przestanę to mi przypierdoli. W tym momencie postrzegam go jako ogromną, niszczycielską siłę, nacierającą na mnie całą galaktykę pełną stworzeń zaślepionych rządzą mordu, istniejących dla jednej rzeczy - brutalnego mordowania. Zatracam się w tym urojeniu. Widzę siebie jako mniejszą galaktykę, czy możeraczej mgławicę pochłanianą przez czerwony rój nienawiści. Istoty przywołane przez Szakalową groźbę nie są jednak w stanie mnie skrzywdzić, otaczają mnie tylko i niepokoją.

Proszę o odpalenie "It's Alright" Black Sabbath, w przeciwnym razie oszaleję. Umieram. Kiedyś postanowiłem sobie, że odpalę ten kawałek kiedy będę umierać. Miła chwila wystająca ponad powierzchnię bagna złej fazy. Głos Billa Warda przynosi odprężenie. Nastaje cisza. Przerwa w dostawie internetu. Nie mogę znieść braku muzyki - mój mózg nie ma punktu zaczepienia w realnym świecie, a próba nadążenia za galopującymi dziko myślami przyprawia o mdłości. Informuję, że muszę wyjść. Wybiegam z domu w skarpetach. Pada deszcz. Rzucam się na trawnik. Dotyk chłodnej ziemi uspokaja.

Otwierają się drzwi od domu, wychodzi za mną Szaman. Unoszę głowę. Jestem na gęsto porośniętej kwieciem łące, wysoko na niebie świeci słońce, jest ciepło. Mój towarzysz na głowie ma wianek z rumianku, a zamiast dżinsów i koszuli, które nosi w rzeczywistości - szarą płócienną szatę do kostek.
- Jezus! Wyszedłeś do mnie, hipisowski Jezu! - krzyczę z radości, wyciągając ręce do swego mesjasza-Szamana. Kumpel namawia mnie do wrócenia do środka - przynajmniej na chwilę, gdyż musimy zabrać swoje rzeczy przed wyjściem w dalszą trasę. Słońce gaśnie, znowu jest ciemno. Wracam do domu i kładę się na kanapie. Zamykam oczy. Nagle otwierają się drzwi mieszkania. Wchodzi mama Szakala, zagląda do pokoju i widzi po mnie, że jestem na kwasie.
- Niewyraźnie wygląda! - rzuca i wychodzi. Wchodzi szakal i w nerwowym pośpiechu zaczyna zgarniać do plecaka niezbędne rzeczy.
- Stary, gdzie Twoja matka? - pytam.
- W robocie, ale zaraz wróci, musimy się streszczać jeśli nie chcemy jej spotkać - to mówiąc,

dopija trzymane w dłoni piwo (nie pamiętam momentu zakupu alkoholu) i wrzuca pustą butelkę do plecaka.
Znowu paranoja.

T:~+4.45(?) Przeskok. Maszerujemy żwirową drogą nad staw, naszą psychodeliczną mekkę. Przed nami zza zakrętu wyjeżdża samochód, błyskając czerwienią wstecznych świateł. Przypomina mi się kolor wszechrzeczy.
- Co to za kolor? - pytam.
- Jaki?
- Kolor FerrrrrRRRRRR... - podobno brzmienie tej wypowiedzi zgrało się idealnie z dźwiękiem silnika przyspieszającego samochodu, a następnie zachłysnąłem się własną śliną, wydając z siebie jakiś nieokreślony charkot.
- Czerwony? - zgaduje Szakal.
- Ooo, stary, to było piękne! - słyszę tubalny głos Szamana. Śmieje się i klaszcze w dłonie, a ja poprawiam swój szykowny i elegancki krawat - prezent od chińskiego, czarnego karła.
- Szyk i elegancja - mówię do siebie poważnym tonem.

Przeskok. Patrzę na księżyc w pełni. Z jego srebrzystej tarczy wylewa się wodospad fraktali który sprawia, że zapominam o otaczającym mnie świecie.
Zamiast księżyca pojawia się kwiat.
- Bieluń dziędzierzawa! - rzucam w przestrzeń.
Kompani namawiają mnie do kontynuowania podróży.
Słyszę jakiś dźwięk, który zapętla się i przeciąga w nieskończoność w mojej głowie. Jest doskonały, monumentalny, majestatyczny, uspokaja ducha i odpręża. To dźwięk zwiastujący narodziny wszechświata. Widzę przed sobą logo THX.
Panie i panowie, tak brzmi doskonałość:
https://www.youtube.com/watch?v=SompK3nQ4Mk

Przeskok. Idziemy pogrążoną w mroku ulicą. Po naszej prawej znajdują się domy jednorodzinne, po lewej zaś las. Słyszę ujadanie psa, ogromny pitbull obszczekuje nas, rzucając się na płot. Odsuwam się od ogrodzenia. Znów widzę powykrzywiane sylwetki z widłami.
- Tu jest jakiś pies? - kolejne bezsensowne pytanie.
- Nie, nie ma - odpowiada Szakal. (Ściemniał, żebym się nie spinał. Ha, za kogo on mnie ma? Czym jest pies za ogrodzeniem wobec chińskiego czarnego karła?!)

Mijamy zakręt, wchodzimy między drzewa. Wraz zagłębieniem się pod baldachim liści atakuje mnie strach. Z daleka słyszę dodatkowo jakieś głosy - prawdopodobnie ktoś jest nad stawem. Cel wędrówki jest już blisko. Przed nami majaczy jednak przeszkoda, na której za chwilę wyłożę się w widowiskowy sposób podczas biegu po ostatniej prostej. Przeszkoda - trzech lub czterech dresików stojących przy czarnym BMW. Częsty widok w tej okolicy. Ja jednak czując zagrożenie ze strony potencjalnie wrogiego plemienia postanawiam obwieścić im, że...
- Chcemy pokoju! - krzyczę, rozkładając ręce w geście pozdrowienia.
Salwa śmiechu, wyzywanie od ćpunów. Do tego mega-facepalm w wykonainu moich kompanów. Moje zachowanie wydaje mi się całkiem normalne, nie zwracam więc uwagi na drwiny. W ogóle ich nie słyszę, mój mózg chwilowo nie działa.

Świadomość wraca do mnie przy tamie - huk spływającej wody ożywia mnie na tyle, że jestem w stanie rozmawiać. Nie zagłusza jednak śmiechu dresików stojących przy beemce. Postanawiam dowiedzieć się, jakie mamy plany.
- Gdzie my w ogóle idziemy?
- Nad Staw - odpowiada Szakal.
- No, to jesteśmy - wskazuję z uśmiechem na czarną głębię i zatrzymuję się.
Stoimy jednak na środku ulicy i musimy przejść jeszcze kawałek, żeby znaleźć jakieś siedzisko.

Schodzimy na chodnik, a następnie skręcamy w kieunku ławek nad samą wodą. Kierujemy się w stronę stanowiska ratownika - jest tam drewniana platforma na podwyższeniu oraz ławka pod daszkiem -
idealne miejsce na posiedzenie.

Nagle dociera do mnie straszliwa prawda - za chwilę umrę. Jestem z tym pogodzony, jednak nie mogę odejść z tego świata bez pożegnania się z kumplami. Odwracam się do Szakala.

- Przepraszam, ale wiem co się teraz stanie - tylko tyle jestem w stanie wypowiedzieć. Padam całym ciężarem ciała na ziemię. Leżę przez chwilę bez ruchu. Nie docierają do mnie żadne bodźce.
Respawn. Podnoszę się, gotów do dalszej drogi. Jestem pewien, że po tym upadku wstałem jako zupełnie inna osoba.

Szczegóły dalszej części tripa zacierają się w mojej pamięci. Wiem z relacji świadków że miałem słowotok, choć nie pamiętam ani słowa ze swoich monologów. Prowadziłem z Szamanem i Szakalem rozmowy, ich jednak też nie pamiętam.

T:+??? Siedzimy na ławce. Dotykam żółtej rurki - balustrady schodów na platformie obserwacyjnej.
- Jakiego to jest koloru? Jak będę to wiedział to umrę.
Szakal odpowiada, że żółtego. Nie umieram.

Nade mną ukazuje się snop światła. Helikopter. Nie, to cały szwadron latających maszyn. Światła szperaczy przeczesują okolicę. Helikoptery przeobrażają się w statki kosmiczne. Trwa wojna z najeźdźcami z gwiazd, kryjemy się w okopie. Przeskok w czasie, wojna dobiega końca, pojazdy bojowe kosmitów znikają z pola widzenia. Ze swojej miejscówki spoglądam w dół, na plażę. Stoją na niej ludzie, którzy dopiero co kryli się razem z nami za barykadami. Wszyscy radują się z odparcia ataku.

Obok nas przechodzą trzy postacie. Jakieś dziewuchy. Rozmawiają między sobą, jedna z nich śmieje się głośno.
- Heh, beka - komentuję, podobno zadziwiająco przytomnie. Szakal odczytał w mej wypowiedzi rychły powrót do normalności.

Znowu nie ogarniam. Łapię się za głowę. Z moich ust wyrywa się straszliwy wrzask. Nie potrafię przypomnieć sobie, co mnie tak przeraziło. Chwytam się za szczękę i staram wywrócić się na lewą stronę. Wstrząsają mną torsje.

Wkręcam sobie, że przeniosłem się do świata, w którym nigdy nie powstał Black Sabbath. Może zabrzmi to śmiesznie, ale to były moje najgorsze chwile. Nawet wojna z kosmitami ani własna śmierć nie zrobiły na mnie takiego wrażenia. Byłem poruszony do tego stopnia, że musiałem co chwilę pytać kumpli czy istnieje Black Sabbath żeby się uspokoić (nie jestem metalem).

Zaczynam powracać do normalności. Od momentu aplikacji kartonów musiało minąć jakieś siedem godzin. Wpatruję się w horyzont, nad którym lśni łuna miejskich świateł pod postacią obłoku złocistej mgły. Od strony zabudowań dociera do moich uszu cichy pomruk z efektem flanger, który określam w myślach w jako "głos ulic". Czasem daje się słyszeć klakson samochodu czy rozmowę przechodzących ulicą ludzi. Miewam momenty, kiedy czuję nawroty paranoi, potrafię jednak ją okiełznać. W milczeniu każdy z nas kontempluje swoje własne doznania. Tafla wody jest gładka jak powierzchnia lustra. Porównuję staw do boiska do "baseballu amerykańskiego".

Spędziliśmy jeszcze trochę czasu nad stawem, ciesząc się ostatnimi chwilami tripa. Pamiętam, że później zaczęliśmy rozmawiać o jego przebiegu w ramach jego podsumowania. Czułem się źle i było mi wstyd, że przez swoją złą fazę zepsułem Szakalowi otwarcie drzwi percepcji, a przy okazji wszyscy podróżnicy otarli się przez moje zachowanie o przypał. Jeszcze długo na każde wspomnienie o tym nieudanym "kwaszeniu" reagowałem nerwowo. Przeszliśmy się jeszcze kawałek, po czym Szakal obrał kurs na swoje włości. Wróciliśmy z Szamanem do mnie, gdzie zjedliśmy coś naprędce i położyłem się do łóżka. Zamykając oczy widziałem jeszcze jakieś kolorowe wzory, były to jednak jedynie marne popłuczyny. Zasnąłem dość szybko.

KONIEC (właściwej części opowieści)

Kilka przemyśleń, których nie umiem dokładnie umiejscowić w czasie. Pewne rozkminy towarzyszyły mi przez całego tripa, niektkóre z nich tylko przefrunęły przez moją głowę, pozostawiając po sobie większy lub mniejszy ślad. Najcięższe chwile z tą substancją - podczas przemieszczania się z miejsca na miejsce.

Podczas marszu miewam momenty, w których zagłębiam się w siebie bez reszty, a powrót świadomości jest jak wybudzenie się z głębokiego snu - stąd te przeskoki w czasie. Przeżywam całkowite rozbicie jaźni. Mam ciało, ale nie istnieję. Widzę drogę przed sobą, orientację w terenie skutcznie utrudnia jednak warstwa OEVów tak gęsta, że gdyby nie koledzy, ciężko byłoby mi utrzymać prawidłowy kierunek. Odbicia świateł latarni na mokrym asfalcie emitują setki fraktali. Rzeczywistość zmienia się z każdym krokiem. Ogromny, fraktalny tunel, przez który lecę cały czas obraca się z zawrotną prędkością. Odrywam się od swojego ciała i mózgu. Jestem teraz czystą energią życiową, wytrąconą z mego jestestwa samą esencją bytu nie będącą w stanie nawet samodzielnie myśleć. Przebijam się przez ścianę istnienia i wędruję do równoległej rzeczywistości. Różni się od "mojej" jedynie drobnymi szczegółami. Następna rzeczywistość, różnice są większe. Następna, następna, i tak w nieskończoność. Widzę siebie w świecie, w którym ludzie nie ujarzmili ognia. W świecie, w którym nie ma elektroniki. Następnie w takim, w którym niemcy wygrali drugą woję światową. Na samym końcu jest świat, w którym nie powstał Black Sabbath - jest tak przerażający, że niemal wpadam w panikę (nie jestem metalem).

Widzę swoje miejsce we wszechświecie we wszystkich możliwych konfiguracjach, obserwuję różne wersje siebie z równoległych rzeczywistości, kształty i kolory odzwierciedlają zmiany względem świata, w którym żyłem dotychczas. Tu nic nie jest stałe - wszystko przemieszcza się i ginie bezpowrotnie, zastępowane przez nowe. Rozumiem sens przemijania - śmierć jest konieczna dla rozwoju, nowa, doskonalsza generacja zapewnia ciągłość gatunkowi ludzkiemu.
Obiekty, które pozostają w pamięci można wyśledzić później w morzu OEVów, nie są to jednak idealne kopie - różnią się kształtem, mają już nieco inne kontury, tekstury, wypełnione są innymi wzorami. Wszystkie elementy gigantycznej układanki wpływają na siebie, przesiąkają sobą nawzajem.

Ludzkie żywoty, cywilizacje, wszechświaty przemijają w mgnieniu oka. Krąg życia obraca się bezustannie. Czy życie też kiedyś przeminie? Jeżeli tak, to co zastąpi jego miejsce we wszechświecie? Co zaś z samym wszechświatem - on też przecież musi kiedyś przeminąć. Pytania, które sobie stawiam są zbyt trudne, bym mógł je przeanalizować. Niemożliwym jest dla mnie wyobrażenie sobie ogromu czasu, który musi minąć, aby wszechświat umarł. Wartki strumień myśli porywa mnie, czuję zawrót głowy. Wszystko co do tej pory obserwowałem, cały wir fraktali okazuje się być jedynie elementem większej całości, która nie ma końca, a jeśli ma - nie jestem w stanie go sobie wyobrazić. Ogrom tego co widzę przytłacza mnie. Nazywam to "doświadczeniem nieskończoności".

W niektórych chwilach uspokajam się, że to wszystko niedługo minie, jeszcze tylko parę godzin. Godzin, które będę wspominał jako wieczność. Zdaję sobie sprawę, że nie chcę, by ten stan minął, nieważne jak bardzo jestem zmęczony psychicznie. Kiedy wszystko się zatrzyma, być może będę w obcej rzeczywistości - pocieszam się jednak, że nie będę zdawał sobie sprawy, że nie należę do tego świata, gdyż przejmę wspomnienia swojego nowego "ja", pozbywając się jednocześnie starych - z rzeczywistości sprzed tripa.
Widzę siebie w skrajnie negatywnym świetle. Dostrzegam, jak wielkim chujem jestem czasem dla najbliższych. Dołuje mnie to. Nie da się jednak cofnąć czasu, mogę jedynie pracować nad sobą i starać się być lepszym człowiekiem.

KONIEC (prawdziwy)

Nie był to udany trip, z pewnością jednak jeden z najważniejszych. Doświadczenie to nauczyło mnie wielu rzeczy. Między innymi - nie żreć blotterów drukowanych na papierze technicznym, są w stanie pomieścić o wiele więcej niż standardowy papierek, w dodatku nierówno się nasączają. Może gdyby nie potrzeba przejścia przez najbardziej ruchliwe rejony miasta trip nie potoczyłby się dla mnie tak tragicznie. Dopóki znajdowaliśmy się w domu i słuchaliśmy muzyki, było całkiem przyjemnie.

TR jest trochę niespójny, gdyż nie mam doświadczenia w pisaniu dłuższych tekstów. Mam jednak nadzieję, że jest czytelny i wiernie opisuje moje przeżycia - całkiem sporo udało się wykrzesać z powtarzanego przeze mnie przez długi czas "nic nie pamiętam".

Jeśli przebrnęliście - gratuluję i dziękuję.

Życzę Wam wysokich lotów i dalekich podróży.

Sędziwy Sęp

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
18 lat
Set and setting: 
Patrz: TR
Ocena: 
Doświadczenie: 
Marihuana, Amfetamina (kilka razy), 25D-NBOMe
chemia: 
Dawkowanie: 
Dwa kartony 25I, nie wiem ile substancji mogły zawierać

Odpowiedzi

Interesujący, potoczysty trip, w dodatku napisany w świetną polszczyzną, co niestety jest tutaj rzadkością. Powiedziałbym jednak, że określenia "bad trip" użyłeś nieco na wyrost, w końcu nie spędziłeś go w kącie, zwinięty w pozycji embrionalnej,  będąc przeświadczonym, że umierasz. Złapałeś tylko parę pokręconych wizji i chwile zwątpienia.

Dziękuję za miłe słowa.

Całkiem możliwe, że nie było tak źle jak sobie to wyobrażam, mam tendencję do wyolbrzymiania sobie takich nieudanych akcji. Jak już wspomniałem w TR, najbardziej bolało mnie narobienie stracha kumplom i popsucie tripa, którego tak długo planowaliśmy. Co do zwijania się i umierania, były i takie chwile. No właśnie, chwile. Możliwe że gdyby koledzy nie motywowali mnie do marszu, marnie by się to skończyło. 25I zapamiętałem jako substancję powodującą duży nieogar na głowie (żeby nie powiedzieć "odmóżdżającą"), gwałtowne zmiany nastrojów i paranoje w niesprzyjających warunkach, jednak chyba najbardziej psychodeliczną ze wszystkich NBOMe jakich dane mi było spróbować.

Przede wszystkim pragnę zwrócić uwagę na jedną rzecz: Substancją, którą zażywaliście, było 25I-Nbome, a później w raporcie wielokrotnie określałeś ją jako kwas. Jestem wyczulona na takie rzeczy, bo teraz pełno ludzi, którzy zwą kwasem wszystko, co można podciągnąc pod miano psychodeliku. Nbome to nie kwas, więc na przyszłość prosiłabym o większą ścisłość w terminologii. Wyobraź sobie, że teraz na neurogroove wchodzi świeżak, czyta Twojego raporta i generalnie ma gdzieś, czy na kartonie, który zarzuci, będzie Nbome, czy LSD. A jednak jest bardzo duża różnica. Wielokrotnie poznałam działanie LSD, raz trafiło mi się chyba Nbome i wiem, że takie nieścisłości są poważnym błędem.

Po mało przyjemnym wstępie powiem też, że jest wiele rzeczy, które w tym raporcie można pochwalić. Podoba mi się, że tak szczegółowo opisałeś swoich kolegów, ich charaktery, miejsca, w jakie chodziliście. Czytając ten tekst, miałam niemal przed oczami Ciebie i twoich towarzyszy, staw, tamę - a przynajmniej miejsca, które mi je przypominają.

Chińskie czarne karły mnie rozwaliły. :D :D

Widać, że z początku zarzucaliście typowo dla zabawy, ale później w trip raporcie natykałam się na fragmenty świadczące o tym, że psychodelik wniósł to, co wnieść powinien. Bardzo doceniam zdania o wzajemnej miłości, jedności, braterstwie. Refleksje, dlaczego świat nie mógłby być pozbawiony 'tych wszystkich złych rzeczy'. Wyrzuty sumienia, że przed tripem źle się postąpiło wobec kogoś, albo jakaś kłótnia, która wcześniej wydawała nam się mega ważna, okazuje się przyziemna i zupełnie niepotrzebna.

Pozostaje tylko żałować, że nauk z psychodelicznego doświadczenia nie da się w 100% przenieść do realnego życia, ale - trzeba próbować małymi kroczkami, jeśli się chce. :)

Sweet Holy Psychedelia <3
Z Psytrance od 2012 roku.

Przyznaję się do błędu i biję w pierś za nieścisłości w terminologii (NBOMe to nie kwasy, a chyba sole?). Piszę i mówię tak z przyzwyczajenia i z racji podobieństwa - mniejszego lub większego - efektów, jakie LSD i 25I wywołuje, a jak wiadomo - "Kto się przyzywczaił temu trudno jest się odzwyczaić" :D
Co do przekmin o jedności i braterstwie - dzięki psychodelikom stałem się bardziej otwarty na ludzi i nabrałem chęci do spędzania z tymi ludźmi czasu w taki sposób, by było co wspominać. Niekoniecznie mówię tu o wrzucaniu kwachów (soli?) w towarzystwie, ale któż nie wspomina miło TYCH chwil? Dziś nawet ja śmieję się z chińskich czarnych karłów.

Dobry raport. Po 2mg 25i i dopaleniu miałem identyczne rozkminy z równoległymi rzeczywistościami. Dodatkowo bałem się zadecydować o czymkolwiek, bo przecież każda decyzja będzie miała wpływ na to w której z tych rzeczywistości wyląduję. Ale niepodejmowanie decyzji to też decyzja i tak tkwiłem przez większość tripa w tej spirali samonakręcającego się strachu.

W takich chwilach nieraz po prostu poddawałem się i "płynąłem z prądem". Niestety w marszu średnio można w pełni oddać się fazie i najczęściej kończyło się to na "Ej, stary, chodź" i szarpnięciu za ramię w celu zmotywowania mnie do podjęcia tytanicznego wysiłku, jakim jest przemieszczanie się na pieszo. Masz raport z tego tripa?

Nie mam. Miałem zamiar napisać, ale tak wyszło, że "nie było czasu". Zresztą nie tylko z nim tak się stało. :P

No i właśnie o to chodzi, że gdy nagminnie zaczyna nazywać się niekwasy kwasami, ludzie zaczynają faszerować sie (często nieświadomie) różnymi nowymi, syntetycznymi wymysłami, myśląc że to LSD. Radzę Ci kiedyś spróbować prawdziwego LSD - naprawdę zrobi ci różnicę. :)

To, że spędzasz czas w towarzystwie ludzi ci bliskich nie znaczy, że od razu musisz z nimi coś zarzucać. Połowa moich znajomych nic nie bierze, a mimo to przeżyliśmy wiele chwil, które zapisały się w moich wspomnieniach na całe życie. Aczkolwiek fakt, TE chwile są wyjątkowe i każdy z moich tripów szczególnie głęboko zapisał mi się w pamięci - podejrzewam, że to będzie ostatnia rzecz, o której wspomnę na łożu śmierci. ;p

Aczkolwiek preferuję tripowanie w samotności. Może to też trochę z braku towarzystwa do doświadczeń psychodelicznych tu, na miejscu. Np. na imprezach psytrance, podczas tripa, też nie znam tych wszystkich ludzi za dobrze, aby stwierdzić, że nie jestem sama. Ale może spróbuj kiedyś potripować sam (tylko w innej okolicy, żeby nie było 'przypału'..), to daje większe doświadczenie mistyczne, zjednoczenie z wszechświatem itp.

Sweet Holy Psychedelia <3
Z Psytrance od 2012 roku.

Z LSD dość ciężko w mojej okolicy - w tej najbliższej prawie zawsze nie ma w ogóle, a z dalszej trzeba zwozić samemu. Jak jest w bliższej, to ja akurat nie mogę pozwolić sobie na wydatek, a jak mogę sobie pozwolić, to panuje susza.

Mam za sobą i tripy w samotności - mniej lub bardziej udane. Główna zaleta to to, że nikt nie przeszkadza i można wejrzeć w siebie naprawdę głęboko. Mam jednak wrażenie, że wyższe stany osiągałem w towarzystwie - odpowiednio dobranym, kiedy są chwile do pogadania i rozkmin, jak i odcięcia się od rzeczywistości.

A skąd jesteś, tak z ciekawości? Ofc jak nie chcesz pisać tutaj z wiadomych względów, możesz napisać na pw. Z LSD jest ogólnie ciężko. ;) Sama mam teraz zagwozdkę, skąd ogarnąć na Odrodzenie Duszy (21 marca)... Najłatwiej o to to latem na psajtransach.

Kwestia charakteru, jak jesteś bardziej towarzyski i na tripie nie plącze ci się język (chociaż właśnie po Nbomach człowiek bardziej ogarnia rzeczywistość, ja po Nbomach byłam w stanie trzeźwo myśleć i rozmawiać, a po kwasie sru w kosmos i mnie nie ma :D ) , to rzeczywiście lepiej  w towarzystwie. W pewciwieństwie do Ciebie, ja preferuję w samotności, mało jest osób którym ufam na tyle, żeby wraz z nimi odbyć podróż i mieszkają one zbyt daleko.

Wracając do kwasu, najlepiej strzelać w liquid. Jak brałam liquidy na imprezach, zawsze miałam mega hiper tripa. Na kartonach nigdy nie wiesz, co ci się dostanie. A jak już zeżresz i zaczaisz, że 'to nie to', jest już za późno.

Sweet Holy Psychedelia <3
Z Psytrance od 2012 roku.

Co prawda "wertyk" bardziej ze mnie "intro-" niż "ekstra-", to nawet samo przebywanie z kimś sprawia mi radość, nie muszę nawet rozmawiać. "po Nbomach byłam w stanie trzeźwo myśleć i rozmawiać" - o których NBOMe mówisz? Zauważyłem, że po niektórych nieogar na bani jest większy niż po innych.

Zapamiętam informację odnośnie liquidu. Szczerze - nie przyszłoby mi do głowy, by zatroszyć się o Kwazariusza w takim stanie skupienia. Z kartonami rzeczywiście potrafi być nieciekawie. Dane mi było natknąć się na LSD, które po dokładniejszym wypytaniu "dystrybutora" okazało się być 25C. Chwali się, kiedy słyszę od dila co jest na kartonie i w jakiej ilości, bez kręcenia.

Nie wiem, które enbome dokładnie to było, bo właśnie wtedy miałam nieprzyjemność natknąć się na lewy karton z 'kwasem'. Pamiętam, że podczas tamtego tripa byłam dużo bardziej świadoma, ogarnięta, rozumiałam, co kto do mnie mówi, nie bełkotałam, mówiłam naprawdę z sensem.

Haha. Właśnie w przypadku wyżej wymienionego kartoniku, załatwiała mi go kumpela na imprezie i dystrybutor zachwalił jej, że to najprawdziwszy kwas. Tylko jak nie masz dojść, to weź tu się staraj o liquid, jak nawet o kartony ciężko.

Czyli chyba jednak bardziej ekstrawertyk. :) 'Przebywanie z kimś' - zależy, z kim przebywasz.

Sweet Holy Psychedelia <3
Z Psytrance od 2012 roku.

Pozwolę sobie darować dochodzenie metodą dedukcji, które NBOMe miałaś okazji zarzucić, ale obstawiałbym C albo B z racji popularności.

Ha, "z kimś" nie znaczy "z byle kim". A doskonały towarzysz podróży to taki i do tańca i do różańca - w tym przypadku taki, z którym można pokontemplować fazę, miejscami pocisnąć bekę, porozprawiać o wszechświecie - a przede wszystkim taki, który potrafi zamknąć ryj i po prostu pomilczeć. Nie ma nic bardziej irytującego niż psucie fazy gadaniem.

Koło się zamyka, tu można by teraz wspomnieć o zaletach tripowania w samotności. Przyznam, że nabrałem chęci na taki... spacer.

Możesz sobie darować, bo ja już sama dochodziłam - lubie wiedzieć, co jem - stanęło na tym, że najprawdopodobniej było to 25C.

Szczerze, jeszcze nie mam porównania, jeśli tripowałam 'z kimś' to tylko na transach i rozmowy trwały po kilka-kilkanaście minut. A nie, raz tripowałam z kolegą, ale to była koda, więc 'tripem' raczej tego nie nazwę. U mnie w okolicy własnie psychonautów brak. :P Imo 'doskonały towarzysz podróży' to taki, który przede wszystkim będzie potrafił wyciągnąć mnie z bad tripa, jeśli takowy zacznie mi się wkręcać, podbijam filozoficzne dywagacje o wszechświecie i taki, z którym po prostu będe czuła tą więź.

Na zalety tripowania w samotności posta by nie starczyło, moje 2 pierwsze raporty z LSD mówią same za siebie, a teraz jeszcze jakiś czas demu doszedł mój osiemnastkowy trip w głuszy, którego jeszcze na neuro nie ma.

Jeśli chciałbyś się kiedyś naprawdę skwasić - kwasem, a nie jakimiś enbirimbim - warto odwiedzić jakiś większy festiwal transowy, np. na tegorocznej Dzikusce koledzy mieli cudowny liquid. :)

Trip w samotności polecam raczej na wiosnę, najlepiej taką podróż odbywa się na dworze, jak jest już w miarę ciepło, bo teraz pogoda raczej temu nie sprzyja. A wiadomo, że po psychodelikach wrażliwość na temperatury jest różna.

Sweet Holy Psychedelia <3
Z Psytrance od 2012 roku.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media